Świetny to pomysł organizowania wieczorów, w czasie których spotykają się przedstawiciele różnych gatunków i rozmaitych form wypowiedzi, tym bardziej, że w praktyce życia codziennego, gatunki te i formy występują najczęściej oddzielnie: żeby słuchać żywej muzyki - idzie się do filharmonii, żeby oglądać obrazy - odwiedzamy galerie lub muzea, żeby obcować z literaturą - zamykamy się w bibliotece lub po prostu w domu. A przecież kiedyś sztuka była jedną, wszystkie jej postacie występowały razem, w tym samym miejscu i czasie, wzajemnie się inspirując, uzupełniając i wzbogacając. Muzyka była częścią misterium - widowiska, w którym istniały jednocześnie: obraz, słowo i dźwięk, a jego uczestnik był poetą, aktorem i muzykiem w jednej osobie. Jeszcze i dziś w wielu krajach i kulturach, w których spędziłem lata - w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej, ta jedność prezentacji artystycznej jest zachowana i stanowi formę w jakiej przejawia się wyobraźnia i twórczość jej mieszkańców.
Skoro mowa o muzyce. Powiedzmy od razu, że bardzo trudno o niej pisać. Kilka lat temu angielski myśliciel i eseista - George Steiner zwrócił mi uwagę na to, jak mało miejsca zajmuje muzyka w literaturze. Wielu pisarzy, twierdził, jest na muzykę po prostu głucha, wielu innych nie mogąc sobie poradzić z opisem dzieła muzycznego - rezygnuje. Oczywiście literatura europejska zna wyjątki - Proust, Rolland, Tomasz Mann, Carpentier, a z naszych współczesnych prozaików - Iwaszkiewicz, Broszkiewicz, Kisielewski, ale rzeczywiście - muzyka jako temat, jest w literaturze pięknej gościem rzadkim. Muzyka bowiem, w jeszcze większym stopniu i na inny sposób niż poezja - jest nieprzetłumaczalna. Każdy opis może ją tylko zubożyć i spłaszczyć.
A zresztą może to i lepiej, że jest ona taką niepodatną ani na przekład słowny, ani przedstawienie plastyczne - ponieważ to podkreśla tylko jej wyjątkowość, jej unikalność, jej status najwyższego uprzywilejowania i ten niepodważalny fakt, że prawda i piękno muzyki mogą dotrzeć do nas przekazane tylko w jednej postaci - w postaci muzyki.
Próbować przełożyć muzykę na słowo, na literaturę? To przecież znaczyłoby zamykać ją w granicach języka, z którego to słowo pochodzi, a tym samym godzić w jej najbardziej zasadniczą, najcenniejszą cechę - w jej bezgraniczność. Dzięki muzyce możemy zaznać owego wspaniałego uczucia pełnej bezgraniczności, którego tak nam brak w doświadczeniu życia codziennego, w którym ciągle natykamy się na nieubłagane granice czasu, miejsca i losu.
Jedna z maksym Maurycego Ravela brzmiała: "Mówić o rzeczach, nie o sobie!". W naszym wypadku, mówić o rzeczach dziś, tu i teraz, to znaczy mówić o pisaniu. Długie lata udawało mi się uniknąć odpowiedzi na pytanie - dlaczego piszę? A jest ono zadawane często. W czasie wieczorów autorskich, różnych rozmów i spotkań zawsze można oczekiwać, że ktoś będzie próbował wywołać nas w tej sprawie do tablicy. Pytanie jest kłopotliwe nie tylko dlatego, że człowiek nie zawsze dobrze wie, dlaczego pisze, ale również dlatego, że wszelka odpowiedź kryje tu w sobie niebezpieczeństwo pretensjonalności, czegoś nadętego, jakiegoś koturnu. Sartre, przeczuwając tą pułapkę ominął ją kiedyś używając w tym miejscu bezosobowo, heideggerowskiego "się". Dlaczego s i ę pisze? - zapytał i napisał na ten temat 25-stronicowy esej.
Choć nie umiałem nigdy odpowiedzieć na żadną z licznych ankiet w tej sprawie, z uwagą czytałem wypowiedzi różnych pisarzy na ten temat. Ich opinie można było podzielić na dwie grupy. Pierwsza starała się traktować swoje motywy prosto, przyziemnie i pragmatycznie: piszę, bo muszę z czegoś żyć, muszę zarabiać, a właśnie pisanie przynosi mi niezłe dochody. To jest, powiedziałbym anglosaska, a ściślej - amerykańska szkoła myślenia. Jeżeli jakiś Amerykanin spyta mnie - co robię? a ja mu odpowiem - piszę, to jego następne pytanie nie będzie dotyczyć rodzaju, czy jakości tego co piszę, lecz będzie brzmiało: - a ile egzemplarzy swoich książek sprzedałeś? i od razu będzie wiedział, czy moja literatura jest coś warta, czy to po prostu bezużyteczna cegła.
W drugiej grupie odpowiedzi, motywy były już znacznie bardziej zróżnicowane, a ich gama i rozpiętość bogate. Tu mieściły się i wewnętrzne nakazy i spontaniczne impulsy i nieodparte pragnienie wyrażenia swoich wizji. Te wszystkie powody i pobudki, to oczywiście romantyczna szkoła myślenia, która za wspólny mianownik ma pojęcie misji - pisząc spełniam jakąś misję, pisanie jest misją.
Trudno mi znaleźć dla siebie miejsce, w którejś z tych grup. Pisanie dla godziwego zysku? O tym mogą mówić głównie autorzy literatury rozrywkowej, romansowej, kryminalnej. Pisanie jako spełnienie boskiej misji? To może brzmi dziś nazbyt wyniośle i patetycznie. Zresztą na pytanie - dlaczego piszę? odpowiadają głównie ludzie, którzy właśnie w tej chwili, w tym momencie życia piszą. A takich jest stosunkowo niewielu. Historia literatury- każdej literatury, to, jak już wielokrotnie zauważono, wielkie cmentarzysko nazwisk i dzieł. Wystarczy wziąć do ręki jakikolwiek podręcznik. Albo zrobić przegląd swoich znajomych z lat dawnych. Gdzie są ci wszyscy ongiś dobrze zapowiadający się poeci, prozaicy, reporterzy, dramaturdzy? Były ich przecież dziesiątki. Gdzie są? Kto ich czyta? Bo też często, jeśli nie najczęściej - choć oczywiście nie zawsze - pisanie jest krótką przygodą życia, u której źródeł leżą - potrzeba wypowiedzenia się, towarzyszące jej ożywienie wyobraźni i nadzieja, nadzieja, że oto stanęliśmy na progu jakiejś pociągającej, niezwykłej i nieznanej nikomu krainy. W zależności od tego jak bogatą i bujną okaże się owa kraina, tak długo trwać będzie nasza przygoda z pisaniem, nasz - jak to określił Jan Błoński - "romans z tekstem".
Pytanie - dlaczego piszę? - wolałbym sformułować inaczej, a mianowicie: - dlaczego piszę, to co piszę (czy raczej - dlaczego piszę to, o czym piszę? ).
Zaczynałem jako dziennikarz, jako korespondent agencyjny. Sytuacja, w której się znalazłem miała w sobie pewną zasadniczą sprzeczność. Z jednej strony, podróżując z kraju do kraju, z kontynentu na kontynent - odkrywałem świat przebogaty, fascynujący, jeszcze wczoraj nieznany mi i nawet nieprzeczuwany, a z drugiej - instrument przekazu, którym dysponowałem, a więc depesza prasowa, była z konieczności takim powierzchownym i płytkim skrótem, że gubiło się w niej całe bogactwo, inność i pełnia tamtego świata. Otóż właśnie z tego niedosytu, z poczucia ułomności i banału jakim jest dziennikarstwo agencyjne (a pracą w agencji opłacałem swoje podróże) - zacząłem pisać książki. Każda z tych książek, to niejako drugi tom pewnej całości, pewnego dyptyku, której tom pierwszy, to zalegające gdzieś w archiwach agencji PAP moje serwisy informacyjne z Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej.
Te podróże i życie w różnych częściach naszej planety były wówczas - w erze jeszcze przedtelewizyjnej odkrywaniem prawdy niezwykłej: że nie jesteśmy sami na świecie, że należymy do wielkiej rodziny człowieczej, która jest liczna - i coraz liczniejsza, a także - wielokulturowa, wielojęzyczna, wielorasowa.
Właśnie: rodzina człowiecza.
Mniej więcej w tym czasie, kiedy zaczynałem swoje odkrywanie świata, miało miejsce wydarzenie głośne i ważne. W Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku została otwarta w 1955 roku wystawa pt. "Rodzina Człowiecza". Zespół pod kierunkiem wielkiego fotografika - Edwarda Steichena wybrał z ponad 2 milionów zdjęć 503 fotografie, ilustrujące życie mieszkańców naszej planety. Zdjęcia pokazują wspólnotę naszego losu, wspólnotę przeżyć, uczuć i doświadczeń naszych braci i sióstr żyjących pod wszystkimi stopniami długości i szerokości geograficznej. Człowiek jest jeden, mówią autorzy wystawy i świat jest jeden. My wszyscy jesteśmy światem.
Przełomowe jest znaczenie tej wystawy i całej filozofii, z której narodziła się jej inicjatywa, jej pomysł. Mówiła ona, że wiek XX był nie tylko stuleciem wojen, drutów kolczastych i obozów, nie tylko wiekiem niszczycielskich totalitaryzmów, poniżenia i śmierci, ale że jednocześnie był to wiek dekolonizacji i demokracji, wiek, który dzięki dążeniom milionów ludzi do wolności i dzięki rozwojowi globalnej komunikacji stał się - po raz pierwszy w dziejach - stuleciem narodzin rodziny człowieczej.
Miałem szczęście być świadkiem tego momentu i chciałem być jego kronikarzem.
Powstanie na naszej planecie rodziny człowieczej, to oczywiście dopiero początek skomplikowanego, trudnego, dramatycznego procesu. To również nowy temat dla literatury. Nowy, bo nie mamy tu wielu wzorów, do których można by się odwołać, a szereg z nich jest wręcz nieużytecznych, czy nawet negatywnych. Punktem centralnym jest tu kwestia naszego stosunku do Innego, do Drugiego, do Obcego. W piśmiennictwie europejskim mamy w tej dziedzinie dwa typy tradycji: antropologiczną, "terenową" i filozoficzną, "abstrakcyjną". Podejście antropologa europejskiego do przedstawicieli innych kultur było podejściem do badanego obiektu: badało się i opisywało jakąś społeczność odległą i traktowaną statycznie. Uzyskiwało się efekt inności i przede wszystkim - obcości. Drugie podejście to było traktowanie człowieka jako bytu abstrakcyjnego, wypreparowanego z kontekstu historycznego i przede wszystkim - kulturowego, tak jakby uwarunkowania czasowe i kulturowe w ogóle nie istniały i nie kształtowały go.
Największym jednak niebezpieczeństwem dla losów rodziny człowieczej jest wrogość, czy nawet zwyczajnie - ucieczka przed Innym, niechęć spotkania z nim, zamykania się we wszelkiego rodzaju niszach i bunkrach, w prowincjonalizmie i nacjonalizmie, w arogancji i etnocentryzmie, w tym co Dostojewski nazwał kiedyś kołem. "Najbardziej są u nas rozpowszechnione k o ł a - pisał 150 lat temu w swoim "Dzienniku pisarza" - Bo w kole można najbardziej beztrosko i błogo spędzić swoje pożyteczne życie pomiędzy ziewaniem a plotką".
Otóż najczęściej określiłbym swoją profesję zawodem tłumacza. Tylko tłumacza nie z języka na język - ale z kultury na kulturę. Jeszcze w 1912 roku Bronisław Malinowski zwrócił uwagę, że świat kultur nie jest światem hierarchicznym (było to wówczas bluźnierstwo dla wszystkich eurocentyrków), że nie ma kultur wyższych i niższych, że wszystkie są równe, tylko po prostu - różne.
Jest to tym bardziej prawdziwe dziś, w naszym wielokulturowym świecie, tak bardzo zróżnicowanym, ale i coraz silniej ze sobą powiązanym i wzajem się przenikającym. Rzecz w tym, żeby między kulturami udało się stworzyć stosunki nie zależności i podległości, ale porozumienia i partnerstwa. Tylko wówczas jest szansa, aby w naszej rodzinie człowieczej, nad wszystkimi wrogościami i konfliktami górę brały zgoda i życzliwość. Na swoim maleńkim, mikroskopijnym odcinku chciałbym się do tego przyczynić i oto - dlaczego piszę.
Katowice, 16. 10. 1997