SARAGOSSA KWITNĄCA SEMIOTYKĄ

Już kilkunastoletnią tradycję ma organizowany przez Hiszpańskie Towarzystwo Semiotyczne (AES - Asociación Espańola de la Semiótica) co 2 lata - za każdym razem w innym mieście Hiszpanii - Międzynarodowy Kongres Semiotyczny. Ostatni, już siódmy z kolei, odbył się z początkiem listopada 1996 r. w Saragossie. Ogromne zainteresowanie, z jakim się spotkał wśród badaczy z ponad 30 krajów, którzy w nim uczestniczyli, było wymownym świadectwem żywotności semiotyki w różnych dziedzinach współczesnej humanistyki. Już lektura samych tytułów referatów pozwalała zorientować się, jak różne obszary dawnej i najnowszej kultury, zarówno "wysokiej", jak i masowej, poddają się narzędziom analizy semiotycznej.

Głównym tematem VII Kongresu był film w związku z niedawnymi obchodami stulecia kina, przedmiotem zainteresowania referentów był jednak także literatura, teatr i inne dziedziny sztuki, ale i telewizja, reklama czy takie przejawy masowych widowisk, jak np. konkursy piękności. Nie mogło zabraknąć także różnego rodzaju problemów teoretycznych semiotyki, których roztrząsanie przekonuje, że mamy do czynienia z dziedziną nauki wciąż żywą i nie do końca skodyfikowaną, otwartą na różne nowe koncepcje i propozycje badawcze, w czym także - być może - tkwi tajemnica jej ciągłej młodości i żywotności.

Zwracając uwagę na pojawiające się w toku obrad różne nurty badań semiotycznych podkreślić trzeba, że udział przybysza z naszej części Europy w tego rodzaju metodologicznych dyskusjach z semiotykami z Zachodu (umownego, oczywiście, bo wśród referentów byli przedstawicieli zarówno krajów europejskich, jak i obu Ameryk czy np. Izraela) jest wzajemnie korzystny. Szybko można się bowiem przekonać, że nie grożą nam kompleksy - żywe tam jest obecnie zainteresowanie np. myślą teoretyczną Michaiła Bachtina i Jurija Łotmana, przyswojoną u nas w zasadniczych zrębach już w latach siedemdziesiątych, z kolei nas uderzać może żywotność praktycznie nieobecnych w naszej humanistyce koncepcji Charlesa Peirce'a, uznawanego dziś za jednego z twórców podstaw współczesnej semiotyki.

Oczywiście nie sposób ogarnąć nawet znaczącej części kongresowych obrad, jeśli toczą się one od rana do późnych godzin wieczornych, na ogół w kilkunastu sekcjach równocześnie. Trzeba więc wnikliwie studiować każdego dnia program wystąpień, aby wyłowić z nich te, które są dla nas interesujące - i jednocześnie zrozumiałe, jako że referaty można było wygłaszać w jednym z sześciu kongresowych języków, więc jeśli komuś nie jest dana znajomość np. portugalskiego, to oczywiście szukać musiał sekcji z bardziej swojsko brzmiącym angielskim, francuskim czy hiszpańskim.

Podziw budzi miejsce, w którym toczyły się obrady - położony na skraju miasta, w sąsiedztwie miejscowego stadionu piłkarskiego oraz wielkiego targowiska Pałac Kongresowy, którego nie tylko ogromne rozmiary, ale i niecodzienna, nowoczesna architektura, stylizowana na wzór dawnych mauretańskich pałaców z lasem kolumn wypełniających ogromne wnętrze wygląda naprawdę imponująco. Wybudowany przed kilku laty - pogłoski, których nie sposób mi zweryfikować, mówią, że ponoć budżet Aragonii został wówczas mocno nadszarpnięty - jest obiektem wielofunkcyjnym, przystosowanym doskonale nie tylko do organizowania kongresów i konferencji, zarówno w jednej ogromnej, jak i w kilku mniejszych oraz w kilkunastu czy kilkudziesięciu niewielkich salach. Na co dzień odbywają się tu bowiem różnorodne imprezy kulturalne, spektakle, koncerty, zapowiadane przez wiszące u wejścia afisze.

WIECZORY ZNALEZIONE W SARAGOSSIE

Oczywiście oprócz intensywnego życia naukowego w Pałacu Kongresowym znaleźć trzeba trochę wolnego czasu w przerwach pomiędzy obradami czy też wieczorami - a ulice miasta pozostają ożywione do późnych godzin nocnych - na zwiedzanie Saragossy, której nazwa w polskim uchu wibruje tajemnicą egzotyki i obietnicą niezwykłych wrażeń. Dawna stolica Królestwa Aragonii troskliwie pielęgnuje dziś tradycje swej niegdysiejszej świetności i strzeże skwapliwie przywileje dzisiejszej autonomii. Nikogo nie dziwi nazwa Aragonii pojawiająca się w nazwach różnych instytucji, banków itp., jak i wszechobecność reklam produktów aragońskich, do których kupowania wzywa się w imię regionalnych korzyści - kupując miejscowe wyroby czy lokując pieniądze w miejscowych bankach popiera się bowiem - jak głoszą reklamy - rozwój tutejszej gospodarki, sprzyja powstawaniu nowych miejsc pracy itd.

Dla Polaków nazwa Saragossy obciążona jest jednak swoistym balastem historii. Dramatycznym momentem w historii miasta, którego początki sięgają czasów rzymskich, był rok 1809, kiedy to po ciężkich i krwawych walkach, zakończonych klęską obrońców, zdobyte zostało przez polskie oddziały służące w armii napoleońskiej. Zwycięstwo to trudno byłoby dziś zaliczyć do chlubnych kart polskiego oręża nie tylko z tego powodu, że wbrew hasłu "Za wolność waszą i naszą" była to wojna toczona przeciw niepodległości Hiszpanii w imię interesów Napoleona, ale i samo zdobycie miasta obfitowało w liczne brutalne epizody, których okropności opisał już Stefan Żeromski w Popiołach. Dziś jednak pamięć o tych wydarzeniach wydaje się tak odległa, że nie wzbudza większych emocji niż na przykład w Polsce najazdy szwedzkie. I choć zaskoczeniem może być w Saragossie Café Napoleón, to okazuje się, że wszystko to nie jest tak proste. Cesarz Francuzów cieszył się pewną sympatią i poparciem także w Hiszpanii w ówczesnych kręgach liberalnych, a i dziś na kraj za Pirenejami spogląda się tam z pewną dozą skrywanej zazdrości. A co do Polaków, znajomy historyk zaskakuje mnie stwierdzeniem na temat owego zdobycia Saragossy - swoista nuta uznania kryje się w jego słowach, że to właśnie oddziały polskie wyróżniały się największą walecznością w armii napoleońskiej.

Dziś Saragossa jest miłym, ożywionym miastem, ważnym ośrodkiem kultu maryjnego i jednocześnie handlową metropolią. Sercem miasta jest zabytkowa dzielnica El Tubo, którego centrum stanowi Plaza de Pilar ze wspaniałą katedrą, gdzie znajduje się otaczane czcią sanktuarium Matki Boskiej oraz wspaniały, rzeźbiony w alabastrze, ogromny, renesansowy ołtarz. I tylko dziwna wydaje się wkraczająca do katedry nowoczesność w postaci elektrycznych świec, zapalających się na kilka minut po wrzuceniu w odpowiedni otwór monety.

Od tej urokliwej części miasta biegnie Avenida de la Independiencia - główna ulica handlowa, przy której co krok rozciągają się kuszące przestrzenie wielkich domów towarowych. Wieczorami ulica tętni życiem - hiszpańskim zwyczajem wypełniają ją tłumy przechadzających się mieszkańców, szukających po dniu pracy odpoczynku w beztroskim spacerze, podczas którego wstąpić można też niejeden raz do któregoś z małych, przytulnych lokali na kieliszek doskonałego wina, brandy czy najbardziej dziś chyba w Hiszpanii popularnego piwa.

WIERSZE Z ULICY

W pasażu biegnącym podcieniami wysokich domów, gdzie rozkładają swój towar czarnoskórzy sprzedawcy kolorowych chustek, krawatów i koszul czy też pochodzących pewnie z przemytu papierosów, uwagę przechodniów przyciąga rozłożone na chodniku stoisko, z którego rozlegają się dźwięki muzyki. Napis głosi, iż tu sprzedaje tomiki swych wierszy i pojedyncze arkusze ze swymi utworami "poeta uliczny". Niektóre z nich, wydrukowane dużymi literami, zachęcają, aby się zatrzymać i przyjrzeć bliżej tej niecodziennej ofercie. Przybysza z Polski może chyba zadziwić, że przy oferowanych tu tomikach poezji zatrzymuje się wiele osób, zwłaszcza młodych, którzy decydują się w końcu na ich kupno. Znaleźć w nim można wiersze bardzo refleksyjne, ale jednocześnie pełne afirmacji życia, jak np. ten, który później, wieczorem, w zaciszu hotelowego pokoju tłumaczę na polski:

Teraz jest chwila, by robić to, czego pragniesz.
Nie czekaj do poniedziałku i nie czekaj do jutra.
Niech nie stanie przed tobą karawana
snów podeptanych. Już dłużej nie czekaj.

Niechaj nie wstrzyma cię strach i obawa.
Nie odsuwaj życia w pobliże śmierci
i nie oczekuj niczego od szczęścia,
bo nie ma nic więcej nad twój upór i siłę.

Jeśli twe sny są piękne, daj im formę,
jak strumień rzeźbiący swe brzegi;
jak wiatr co żyje ciągłą przemianą.

By wszystko było takie, jak pragniesz,
stwórz sobie własne normy
i przemień swą jesień w wiosnę.

                                                                  (Teraz)

Autor, który każdemu nabywcy wpisuje na poczekaniu imienną dedykację, sprawia wrażenie, iż jest doskonałym wcieleniem mitu poety - buntownika, wyróżniającego się z tłumu już swoim wyglądem - długie włosy, lekko posiwiała broda, szeroki kapelusz. W rękach książka, w której lekturze zatapia się, gdy przez dłuższą chwilę nikt nie zwraca się do niego z prośbą o książkę czy dedykację.

I wreszcie zaskoczenie, którego nie mogę ukryć, gdy sięgam po jeden z tomików ulicznego poety. Na okładce widnieje imię i nazwisko autora - Eduardo Malinowski. I tak rozpoczyna się rozmowa - gdy mówię, że to przecież polskie nazwisko, Malinowski potwierdza, że jego korzenie wywodzą się znad Wisły, choć sam nie zna żadnego polskiego słowa, tak jak i jego ojciec, który opuścił Polskę mając 5 lat. Rodzinne wspomnienia związane z krajem przodków są niedokładne - pojawia się w nich jedynie nazwa Cieszyna, skąd prawdopodobnie pochodził dziadek poety. W czasie I wojny światowej służył on w armii austriackiej, później wyemigrował do Argentyny. Tam też, w Buenos Aires, urodził się w 1950 roku Eduardo, który ze wspomnień dzieciństwa wzniósł m. in. smak pieczonych przez babcię polskich ciasteczek. Żywot poety-buntownika, należącego do pokolenia kontestatorów lat 60, mieści szereg wędrówek po świecie, których echa znaleźć można w jego wierszach.

Na stałe osiadł w końcu w Hiszpanii, w Barcelonie, skąd często przyjeżdża jednak na dłuższy pobyt do Saragossy, gdzie czuje się zadomowiony. W Polsce był tylko raz przejazdem, w drodze do Indii, gdy w Warszawie spędził 2 dni w oczekiwaniu na połączenie lotnicze. Był rok 1981 i poeta pamięta, że wszyscy mówili wtedy wiele o polityce. Dziś, jak twierdzi, sytuacja materialna nie pozwala mu na podjęcie takiej podróży, choć chciałby Polskę poznać bliżej. O sobie mówi niewiele, usprawiedliwiając się, że wypowiada się przede wszystkim w swej poezji. Na pożegnanie Eduardo Malinowski wpisuje mi na karcie tytułowej swojego tomiku poezji zatytułowanego Viento, czyli Wiatr, dedykację - że "czytać poezję to czasem czytać w samym sobie".