UKA I LESZEK BALCEROWICZ

UKA to Uniwersytecka Komisja Akredytacyjna, a Leszek Balcerowicz to wicepremier i minister finansów. UKA to wynik autonomicznej inicjatywy rektorów, przeświadczonych, że problem jakości kształcenia jest jednym z najważniejszych w obecnej kadencji, może nawet spędza sen z powiek niejednego rektora. A czym się martwi Leszek Balcerowicz?

Miły uśmiech nie opuszcza jego twarzy, nawet gdy w odpowiedzi pada twarde "nie". Wprawdzie już nie straszy szokiem, ale uporczywie potwierdza konieczność strateii polegającej na zaciskaniu pasa, bo deficyt i wysokie podatki niczego dobrego nie wróżą na przyszłość. A przecież chodzi o wzrost gospodarczy, dający przepustkę do Unii (Europejskiej, oczywiście), choć, podobnie jak wielu prominentów zachodnich, i nasz Gość wspomniał, że wiele trudnych problemów znalazło wzorcowe rozwiązania nie w Europie lecz na kontynencie amerykańskim. Także problemy szkolnictwa wyższego. Co do tego zgodzimy się wszyscy. Ale Ameryka daleko, a Europa blisko i wypadnie się nam z nią właśnie porównywać i do niej dostosowywać.

Tak więc UKA na Senacie i L. Balcerowicz na, Senacie. Wtedy temat, teraz osoba. Koincydencja, ale nie tak znowu przypadkowa. Dyskusja nad sensem powołania Uniwersyteckiej Komisji Akredytacyjnej była żywa, padały argumenty za i przeciw. Cenię takie dyskusje, ponieważ w starciu wyraźniej (krystalizuje się sens każdego przedsięwzięcia.

Kontrowersje w środowisku akademickim to rzecz naturalna. Więc kiedy Senat w jawnym głosowaniu wyraził aprobatę dla powstania Uniwersyteckiej Komisji Akredytacyjnej, kontrowersje te powróciły jak echo i spotęgowały się w czasie spotkania z premierem, przynajmniej w mojej świadomości. Premier podkreślał wielokrotnie, także w kuluarach, że nawet w warunkach budżetowych cięć i ograniczeń na przedsięwzięcia gwarantujące wysoką jakość wyników (badania naukowe, wdrożenia, innowacje techniczne, reformy systemowe poszczególnych segmentów sfery budżetowej, w tym także reforma oświaty) jakieś środki zawsze się znajdą. Byle nie było marnotrawstwa, aktywności pozornej, na jałowym biegu, z dużym ryzykiem negatywnych skutków ubocznych. No właśnie. Akredytacja to najlepsza droga do budowania jakości kształcenia. Ale ona sama może być kosztowna (ten aspekt sprawy podnoszono w dyskusji na Senacie), nie tylko w sensie bezpośrednim, polegającym na wypływie z uniwersyteckiej kasy określonych kwot na wynagrodzenia dla ekspertów i zespołów oceniających, lecz na poprawę warunków pracy i studiowania na danym kierunku, tak, aby mógł on być przedmiotem oceny i aspirować do znaku jakości Q.

Powróćmy na chwilę do początku. Idea akredytacji krąży po kraju już od połowy lat 90 a w wielu krajach rozwiniętych jest stałym elementem doskonalenia systemu edukacyjnego na poziomie wyższym. W Polsce wykonano pierwsze pilotażowe badania, szykuje się miejsce dla instytucjonalnego rozwiązania tego problemu w projekcie nowej Ustawy o szkolnictwie wyższym. Podaje się przekonujące uzasadnienia wymieniając korzyści dla całego systemu oświaty, w skali makro, głosząc, że nawet niewielki zakres (liczba kierunków kształcenia) działania komisji akredytacyjnych stanowi barierę dla edukacyjnej tandety i zapobiega szerzeniu się postawy minimalistycznych wymagań tak wśród studentów jak i nauczycieli akademickich. Ale uzasadnień jest więcej i mają one większy ciężar gatunkowy.

Od kilku lat narasta zaniepokojenie środowiska akademickiego powstawaniem w sposób żywiołowy uczelni niepublicznych, które wobec braku możliwości kształcenia się młodzieży na uczelniach państwowych wypełniają bolesna lukę, ale jednocześnie zatrudniają na o drugich, trzecich i bywa że czwartych etatach pracowników uczelni państwowych. Wzrost aspiracji edukacyjnych młodzieży i zachęta, aby zdobywali wyższe wykształcenie spowodowała nadmierny rozrost studiów niestacjonarnych, poddając w wątpliwość równoważność dyplomów. Wreszcie nieuchronnie nadciągający niż demograficzny, który cieszy reformatorów całego systemu oświaty, szkoły wyższe napawa niepokojem. Niepokój dotyczy dwu kwestii: jak zapobiec dalszemu obniżaniu się jakości kształcenia, które przy postępującym obcinaniu dotacji budżetowej jest nieuchronne oraz co zrobić by sprostać rosnącej konkurencji szkól niepublicznych. Rozpocznie się bowiem wkrótce jeszcze bardziej ostra i bezwzględna walka o kandydatów na studia.. Utrzymywanie poziomu jakości kształcenia na dotychczasowym poziomie grozi, że uczelnie zagraniczne nie będą motywowane do wymiany studentów i pracowników. Możemy więc stracić partnerów do współpracy.

Dzięki podpisanemu porozumienia rektorów na rzecz jakości kształcenia, w którym najważniejszą część stanowi system akredytacji, będzie można zgłaszać poszczególne kierunki i starać się o uzyskanie znaku jakości (certyfikatu). Wszystko wskazuje na to, że uniwersytetom bardzo zależy na uzyskaniu dla prowadzonych przez szereg kierunków kształcenia owego znaku. Gdybyśmy mieli poczucie, że nam na tym nie zależy, albo że jesteśmy wystarczająco dobrzy i nie potrzebujemy żadnych ocen z zewnątrz, lub że możemy to zrobić w izolacji od innych uniwersytetów - wówczas przyłączenie się do tej inicjatywy nie byłoby konieczne. Ale Jest pytanie, czy obecnie zajmowane miejsce w rankingu uniwersytetów, nas zadowala. Wprawdzie z 10 miejsca w ostatnim roku przesunęliśmy się na miejsce 6, ale czy nie stać nas na więcej?

Dyskusja na Senacie 5 marca pokazała, że chcemy się starać o takie znaki jakości, ponieważ zależy nam na dobrych kandydatach, którzy w swych wyborach z pewnością wezmą pod uwagę czy dany kierunek ma akredytację, czy jej nie ma. Nie ulega także wątpliwości, że zależy nam na współpracy z zagranicą, no i na dobrym samopoczuciu, które ma wiele wspólnego z poczuciem dumy z przynależności do wspólnoty tego właśnie uniwersytetu. Nieprzyjęcie oferty przystąpienia do "klubu dobrej jakości", jaką zaproponowała Konferencja Rektorów Uniwersytetów Polskich, oznaczałaby, że nie przywiązujemy żadnej wagi do tej sprawy, że opinia środowiska mało nas obchodzi, a zamiast troski popadamy w stan samouspokojenia.

Pojawiły się głosy wskazujące na możliwości nadużyć i nadmiernych korzyści, jakie rzekomo czerpać będą eksperci oraz "biurokraci", czyli pracownicy biura Komisji w Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jednym słowem zawisałby nad nami groźba komercji i jeszcze gorsza pokusa korupcji. Jak wszyscy wiemy, wszelkiego rodzaju aktywność związana z ocenianiem, a więc recenzowanie dorobku naukowego przy awansach, sporządzania recenzji wydawniczych, recenzji projektów badawczych itp. są honorowane. Dlaczegóżby praca ekspertów oceniających poziom dydaktyki miałaby być traktowana inaczej, jako coś gorszego, co nie wymaga wysiłku, lub powinno być wykonywane za przysłowiowe "dziękuję"? Najwyższy czas dowartościować wszelką aktywność związaną z doskonaleniem procesu dydaktycznego, także z jego ocenianiem.

Rozumiem stosowność pytań o to co z tego będziemy mieli, jakie konkretne korzyści, jak zostanie wykorzystany wynik akredytacji, czyli ów znak jakości. Przede wszystkim najbardziej rzetelna ze wszystkich promocja kierunku i uczelni. Informacje o znaku jakości trafią do wszelkiego rodzaju informatorów, a ukazuje się ich coraz więcej. Nieznalezienie się kierunku w informatorze może zniechęcić potencjalnych kandydatów do pracy w naszym środowisku oraz osłabić motywacje gremiów decydujących MEN o przydział środków na badania i dydaktykę, zmniejszyć wreszcie ochotę do współpracy ośrodków zagranicznych.

W skład owych komisji eksperckich wejdą zapewne także nasi koledzy. Będzie więc okazja do wymiany i dzielenia się doświadczeniami, zawiązywa. nia przyjaźni, ułatwień w wymianie studentów, czyli tak oczekiwanej mobilności, w kraju, a potem za granicę. Nie da się ukryć, ze będzie to kosztowało. W dwojakim sensie. Bezpośrednio, bo za akredytacje kierunku będzie trzeba wyasygnować około 10 tys. nowych złotych. Oraz pośrednio poprzez konieczność doinwestowania tych kierunków, które zechcą się akredytować. No i dodajmy koszty mało wymierne, psycho logiczne, związane z wysiłkiem samooceny i pokonaniem bariery lęku przed oceną Ktoś w tym miejscu zniecierpliwiony zapyta: po co ta gadanina i jaki ma ona związek z Leszkiem Balcerowiczem Ano taki, że jako mąż stanu doskonale rozumie konsekwencje niedoinwestowania nauki i szkolnictwa w naszym kraju, jako ekspert monetarysta trzyma kasę mocno w garści, a jako profesor prestiżowej uczelni jaką jest Szkoła Główna Handlowa, docenia wartość reform, mających na celu przygotowywanie elit przywódczych kraju. Wreszcie jako poseł tej ziemi ma obowiązek wspomagania inicjatyw, które bez wsparcia z zewnątrz pozostaną jedynie pięknym zapisem w dokumencie pt "Misja Uniwersytetu".

Jestem pewna, że przyjdzie czas, gdy wyniki akredytacji staną się podstaw_ decyzji o wielkości środków i że podpisze ją nie kto inny jak właśnie Leszek Balcerowicz. Nie wychodzimy przed orkiestrę, my ją raczej tworzymy sposobjąc się do wykonania pierwszego utworu: akredytacji pierwszego kierunku.