"Jedzą, piją, lulki palą,
Tańce, hulanka, swawola;
Ledwie karczmy nie rozwalą,
Cha cha, chi chi, hejże, hola!"
Ten oto, krótki lecz jakże treściwy fragment jednej z ballad Adama Mickiewicza z mistrzostwem oddaje beztroską atmosferę karczmy, czyli - jak dziś rzeklibyśmy - baru, kawiarni, pubu, czy wreszcie klubu studenckiego.
Ale, ale, czy aby na pewno także klubu studenckiego? Krytycy dość powszechnie przyznają mickiewiczowskim wypowiedziom walor ponadczasowości, mogłoby się zatem wydawać, że i "Pani Twardowska" znajduje zastosowanie do opisu współczesnej rzeczywistości.
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że nasz wieszcz narodowy jednak pomylił się - przynajmniej gdy chodzi o zaciszne tereny Osiedla Akademickiego UŚ w Katowicach - Ligocie. Oto bowiem do wspominanej z nostalgią przeszłości należą już przypadki spożywania mocnych trunków przez mieszkańców domów studenckich. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest decyzja uczelnianej administracji, mocą której wprowadzony został zakaz sprzedaży wszelkiego rodzaju alkoholi wysokoprocentowych (zakaz wspomnianej regulacji nie obejmuje zatem piwa).
W tym momencie przed oczyma wyobraźni wielu czytelników pojawi się z pewnością mroczny obraz Stanów Zjednoczonych z lat 1919 - 1933. Obowiązująca wtedy XVIII poprawka do konstytucji ustanawiająca prohibicję zaowocowała ogromnym wzrostem przestępczości (w tym właśnie czasie rodziny mafijne opanowały Chicago, Las Vegas, Nowy Jork i wiele innych metropolii amerykańskich), zaś skarb państwa poniósł niewyobrażalne wręcz straty w związku z nielegalną produkcją, przemytem i handlem alkoholami. Negatywne konsekwencje - co oczywiste - w największym stopniu spadły na barki przeciętnych zjadaczy chleba. By oddać hołd prawdzie przyznam, że decyzja podjęta przez administrację uniwersytetu wydaje się mieć nieco inny ciężar gatunkowy aniżeli postanowienie amerykańskiego ustawodawcy. Pomimo tego łatwo dostrzec analogię. Jednak nie miejsce tutaj ani czas, by szukać podobieństw między Stanami Zjednoczonymi w początkach dwudziestego wieku i naszą ojczyzną u jego schyłku.
Należy raczej uświadomić sobie, iż dyskusja nad zakazem sprzedaży alkoholu w miasteczku akademickim sprowadza się w istocie do odpowiedzi na pytanie o formę państwa oraz - w rozpatrywanym tu przypadku - kształt uniwersytetu. Czy w myśl nowoczesnych koncepcji praw człowieka i ideałów liberalnych za rolę szeroko rozumianej administracji uznamy raczej być i czuwać niż działać, czy też zdecydujemy się pokłonić przed ołtarzem państwa opiekuńczego, głęboko i aktywnie wkraczającego w sferę indywidualną każdego obywatela i jemu wyłącznie właściwy model życia? Sądzę, iż naczelnym zadaniem uczelnianej administracji (w stosunku do społeczności studenckiej) jest zapewnienie godziwych warunków nauki i bytowania w obrębie uniwersytetu. Na interesującej nas płaszczyźnie chodziłoby raczej o stwarzanie okoliczności sprzyjających podnoszeniu kultury spożywania alkoholu aniżeli władcze wkraczanie drogą nakazów i zakazów w proces wychowywania dwudziestokilkuletnich, w pełni już odpowiedzialnych (przynajmniej formalnie) osób.
Podejrzewam, że wielu gorliwych zwolenników krytykowanego tutaj rozwiązania wielkim głosem zakrzyknie: "Dlaczego ten młody i z pewnością rozwiązły neoliberał, ośmielający się przedstawiać taki punkt widzenia nie docenia szlachetnych intencji? Gdzie podziała się jego moralność? " Co do intencji - odpowiem krótko - już w zamierzchłej przeszłości mądrość ludowa wspominała o piekle wybrukowanym dobrymi chęciami. Jeśli zaś dyskutować o kwestii moralności, czy raczej - zgodnie z poglądem przeciwników - amoralności piszącego te słowa, pozwolę sobie postawić pytanie: jak z punktu widzenia etyki oceniana ma być decyzja wprowadzająca zakaz sprzedaży, a co za tym idzie - legalnego nabywania alkoholu, gdy zarazem akceptowany jest (nie dający się przecież kontrolować) proceder sprzecznego z prawem handlu wątpliwej jakości spirytusem prowadzony przez "przedsiębiorczych" studentów w tzw. melinach?
Jak się to ma, Szanowna Administracjo, do propagowania kultury picia?
Zobaczmy teraz jakie dyrektywy dotyczące omawianego tematu można wyinterpretować z tekstu ustawy o szkolnictwie wyższym - naczelnego aktu konstytuującego ustrój wspólnot akademickich. Mówi ona między innymi o podstawowych zadaniach uczelni, do których zalicza "dbanie o zdrowie i rozwój fizyczny studentów". Fakt ten w pierwszej chwili ucieszy mych adwersarzy, którzy zapewne skonstatują, iż mają do czynienia z mało rozważnym dyskutantem, dostarczającym argumentów przeciwnikiem. Ja jednak zapytam - jaki wpływ na zdrowie mieć może spożywanie mętnej cieczy sprowadzanej z głębi Rosji lub Czech i oferowanej w plastikowych butelkach? Czy nie tutaj właśnie należy upatrywać zagrożenia dla kondycji fizycznej, a nawet życia studenta? Wyprzedzając ewentualne zarzuty dodam, że inną zupełnie sprawą, która nie stanowi przedmiotu czynionych tu rozważań, jest kwestia oceny poziomu godności tegoż studenta jako podmiotu mającego w przyszłości współtworzyć intelektualną i kulturalną elitę narodu.
Oczywistym jest, że problem, w związku z zaistnieniem którego powstał niniejszy tekst posiada wiele aspektów, co stanowi o możliwości dokonywania jego oceny z różnych, także krańcowo odmiennych punktów widzenia. Ja jednak stanowczo obstawał będę przy poglądzie zaprezentowanym wyżej, zwłaszcza że pozostaje on w zgodzie z opinią przeważającej większości mieszkańców osiedla studenckiego.
W formie zakończenia pozwolę sobie na krótkie przypomnienie. Otóż Kongres Stanów Zjednoczonych potrzebował aż czternastu lat, by dostrzec ogrom swej pomyłki i anulować decyzję wprowadzającą prohibicję.
Gorąco wierzę, iż władze Uniwersytetu Śląskiego nie popełnią podobnego błędu.