Według ogółu społeczeństwa ludzkiego panuje od zawsze niezachwiane przekonanie, że w murach uniwersytetu odbywa się wyłącznie, niepodzielnie i jedynie konsumpcja wiedzy. Tymczasem jest to tylko jedna strona medalu (ta jaśniejsza, błyszcząca). Każde albowiem stworzenie żywe (a do tej kategorii nadal zaliczamy i studenta i profesora) całą swoją wysokolotną myśl i energię duchową czerpie niestety z konsumpcji pokarmowej.
Wiele czyniono dróg dla zmiany tego zwierzęcego wręcz przyzwyczajenia organizmu ludzkiego do pobierania substancji pokarmowych z zewnątrz, zwykle w postaci płynnej, półpłynnej, wreszcie stałej (między tymi trzema stanami głównymi skupienia materii pokarmowej wyróżniamy jeszcze różne fazy pośrednie: zawiesiny, grudy, żury, szpinaki, ciapkapusty... ). Niewątpliwy postęp wiedzy pozwolił już prawie oduczyć od jedzenia pewnego osiołka - cały eksperyment zakończyłby się niewątpliwym sukcesem, gdyby krnąbrny i narowisty osiołek nie zdechł z niewiadomych przyczyn po upływie dwóch tygodni. Szkoda.
Co bardziej zawzięci zwolennicy empirycznej drogi dochodzenia do prawdy co jakiś czas podejmują to tu to tam coraz to nowe próby ostatecznego odrzucenia tej, nazbyt już przestarzałej tradycji. Nowoczesne europejskie społeczeństwo żądne jest zmian kategorycznych, bezwzględnych i na lepsze. Wydatki na pożywienie stanowią przecież największy procent przeciętnego budżetu rodzinnego.
Tymczasem elita umysłowa naszego kraju zmusza przez ustrój (zarówno wewnętrzny - własny jak i państwowy) nadal zmuszana jest do - przepraszam za słowo - jedzenia.
Stąd w murach naszej szacownej uczelni, po różnych kątach, piwnicach i strychach, gnieżdżą się rozmaite bary, bufety, stołówki. Postanowiłam więc wywlec na światło dzienne oraz białe, nieskalane strony "Gazety Uniwersyteckiej", ów ciemny proceder sięgający głęboko w trzewia kultury jak i samodzielnej jednostki ludzkiej.
Rekonesans po skomplikowanym labiryncie punktów kulinarnych Uniwersytetu Śląskiego (mimo wyraźnej sugestii w nazwie uczelni, prawdziwej śląskiej kuchni nie serwuje się nigdzie na jej terenie) rozpoczynam oczywiście od Wydziału Filologicznego, mieszczącego się przy placu Sejmu Śląskiego w Katowicach. Mój wybór wynika z różnorodnych powiązań emocjonalnych oraz ogromu własnego doświadczenia w tej dziedzinie.
Szanowną wycieczkę zapraszam najpierw do piwnic, gdzie w atmosferze kapuścianego zapachu stołują się poloniści, kulturoznawcy, filologowie klasyczni, bibliotekoznawcy oraz zaprzyjaźnieni biolodzy z ulicy Jagiellońskiej. Sala jadalna przestronna i gęsto zastawiona stołami tworzącymi fantazyjny wzór, w godzinach szczególnego natężenia ruchu zupełnie nie do przejścia. Dość niski sufit i brak sprawnie działającej wentylacji powoduje wtedy ogromne zagęszczenie atmosfery, na którą w mniejszej mierze składa się powietrze ustępującej zupełnie oparom znad kotłów i talerzy. Niezależnie od charakteru konsumowanej potrawy każdy rozpozna rytuał jedzenia od rozebrania się do rosołu.
Na ofertę żywieniową nie mogę narzekać - zawsze są do wyboru dwie różne zupy i trzy zestawy drugiego dania. Do tego sztućce, kompociki, chlebeczek, a czasem to nawet budyniek lub galaretka. Warto zaznaczyć, że wśród oferowanych dań zawsze jeden zestaw jest jarski, co chwalą sobie pod niebiosa wszyscy wegetarianie, choć niektórzy uporczywie dopatrują się tu i ówdzie, a to oczek zwierzęcego tłuszczu, a to włókienka mięsa.
Ogół w każdym razie ocenia jedzenie jako dość smaczne, każdy ma ulubione danie, na które czeka i poluje, a nie trwa to nigdy długo, a repertuar filologicznej stołówki oparty jest na zasadzie częstej powtarzalności, co nie każdy jest w stanie wytrzymać. Podejrzewam, że najwięcej abonamentów obiadowych wykupują studenci lat pierwszych, potem potrzeba już dużo silnej woli, albo doprawdy wilczego głodu (że się już niby nie zwraca uwagi na to, co się niby je).
Wtedy przychodzi czas, aby poratować się w bufecie, który zachęcająco otwiera się na wspomniany wyżej zaduch sali jadalnej. A tam: kawa, herbata, soki owocowe (w wyborze wielce ograniczonym), popularne zimne napoje, podstawowy zestaw słodyczy. Dużą popularnością wśród studentów cieszą się drożdżówki, bułki (zazwyczaj z pastą) i rogaliki z masłem. W starożytnej przeszklonej chłodziarce stoi na kupce kilka jogurtów, jakiś krokiet, jakaś podeschnięte kulki sałatki warzywnej - a wszystko to zachęca jak tylko może, a nie może zbyt wiele. Studenci garną się jednak chętnie i do bufetu albowiem jeść się chce, a czasem chce się przekąsić, zwilżyć w czymś usta.
Przy stołówkowych stolikach wolne miejsce pomiędzy jedzącymi szczelnie zajmują czytający, przepisujący, streszczający. W tym samym czasie wszyscy możliwi dyskutanci świata głośno deliberują na różne tematy. Inni w zachwycie pochłaniają prawdziwe domowe śniadanko. Co poniektórzy wciąż kogoś poszukują. Ci z tacami, na których dymi obiadek, robią co mogą, żeby w całym tym rozgardiaszu donieść jakoś swój skarb w całości do upatrzonego wcześniej i przezornie zarezerwowanego (zwykle torbą lub koleżanką) miejsca. I te duszące opary. A na to wszystko jeszcze... zasmażka.
Wracając na chwilę do niegodnie porzuconego tematu wentylacji, to czuję się zobowiązana (przez własne sumienie) dodać, że istnieją dowody działania tego systemu. Potwierdzić to mogą pracownicy naukowi związani z Zakładem Teorii i Historii Kultury, który mieści się na trzecim piętrze, wysoko ponad kuchnią. Niestety, próżne łzy, nawet przedział trzech pięter nie zabezpiecza przed przenikaniem przez wszystkie możliwe otwory i pory w ścianach, kuchennych zapachów... i nie jest to niestety zapach wypiekanego wiejskiego chleba (jak westchnęła niegdyś od serca jedna z osób doświadczanych skutkami działalności stołówki). W takich warunkach trudno jest doprawdy zarówno prowadzić zajęcia, jak i w nich uczestniczyć.
A na sam, samiutki koniec przenieśliśmy się jeszcze, proszę szanownej wycieczki, na piąte piętro kawiarenki Wydziału Filologicznego, do kawiarenki EPTY-a. Miejsce to zostało całkiem niedawno poddane pomysłowej aranżacji, która pozwala na organizowanie udanych promocji książkowych, wieczorów poetyckich, występów kabaretowych. Na co dzień można usiąść przy jednym z drobnych stolików i w takt sączącej się muzyczki wysączyć jakiś napoik (zimny lub gorący). Do wyboru wiele rodzajów owocowych i ziołowych herbat. Do tego nieśmiertelna bułka lub drożdżówka, słodycze. Do jedzenia nadają się także tosty. Jest przyjemnie i towarzysko, chociaż "pewne grupy" uważają, że dość drogo.
W całym pięciopiętrowym, a właściwie sześciopoziomowym budynku Wydziału Filologicznego to już wszystko. Wycieczka nasza zbliża się nieuchronnie do końca. Milczeniem pomijam automaty, chociaż kilka ciekawych historii także z nimi się wiąże. Ku mojej rozpaczy nadal nigdzie nie można kupić żadnego owoca ani tak popularnych ostatnio sałatek. Owoce w postaci jabłek zaistniały przez czas krótki na piątym piętrze, sałatki nie.
Na drugą wyprawę w poszukiwaniu dobrego jedzenia zainteresowanych zapraszam za miesiąc.
POSZUKIWACZ CZASU STRACONEGO
NA DOBRE JEDZENIE