My tu często na uniwersytecie narzekamy na słabe
zainteresowanie opinii publicznej tym, co się u nas dzieje. Od kiedy
zaprzestano publikowania terminów publicznych obron doktorskich
oraz podawania tematów dysertacji w wielonakładowych gazetach,
to właściwie trudno się zorientować, co my tu właściwie robimy.
Owszem, z mediów wyłania się obraz celebry - a to inauguracja, a
to doktorat honoris causa, a to uroczystość promocji na stopień.
Rzadziej, i na dalszych stronach, drobnym drukiem podawane są
nominacje profesorskie. Ze dwa razy do roku z łamów gazet, z
głośników i ekranów wieje grozą - to doniesienia o
egzaminacyjnych frustracjach mają podnieść ciśnienie u
miłośników horroru. Niektórzy spośród członków społeczności
akademickiej są sporadycznie indagowani na różne tematy - dla
ubarwienia artykułu dobrze jest zacytować profesorską opinię.
Może słowo "zacytować" nie zawsze jest trafne - niektórzy
akademicy nie mogą się rozpoznać w tym, co ostatecznie
wydrukowano lub zmontowano. Trudno jednak wymagać od
dziennikarzy, którzy często kończyli jeden z kierunków na UŚ, żeby
znali się na wszystkim, albo dobrze na czymkolwiek, a zwłaszcza na
tym, o czym mówi ich dawny wykładowca. Teraz to oni zadają
pytania i w przeciwieństwie do ich niegdysiejszych egzaminatorów
nie oczekują, żeby wypowiedzi były wyczerpujące - wręcz
przeciwnie, powinny być lekkie, łatwe i przyjemne, choćby i ścisłość
miała być przy okazji zgwałcona.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego media zwrócą swe
czujne oko na uczelnię, wyjąwszy oczywiście przyznanie Nagrody
Nobla, co się na Uniwersytecie Śląskim raczej rzadko zdarza.
Znacznie częściej zdarzyć się może "afera", czyli coś, co każdego
reportera zerwie z łóżka o trzeciej nad ranem i każe mu biec na
drugi koniec świata. O "aferach" pisze się zawsze, bo podobno
zawsze się to czyta. Różne firmy i osoby zyskiwały dzięki "aferom"
zainteresowanie środków przekazu, trafiło się to i naszej uczelni.
Pod koniec roku w całej Polsce pisano i mówiono o "aferze
łapówkarskiej", związanej z naszą uczelnią. Dokładniej, dotyczyło
to pewnej osoby, która miała przyjmować korzyści materialne poza
swoim pierwszym miejscem pracy, czyli Wydziałem Pedagogiki i
Psychologii UŚ. Niestety, opinia publiczna jeszcze mniej jest
dokładna od redaktorów i zapewne łapówki kojarzyć będzie z całą
uczelnią, tak jak nie zwracając uwagi na najwyższą w Polsce liczbę
internowanych w stanie wojennym pracowników, opinia wiedziała
swoje i obdarzyła uniwersytet epitetem "czerwony". W ciągu kilku
dni zainteresowania sprawą podano kilka zmienionych imion i
inicjałów osoby oskarżonej, przy okazji skierowując podejrzenia na
kogoś Bogu ducha winnego. Rozdzwoniły się telefony sugerujące
znacznie większy zasięg procederu łapówkarskiego. Powiało
sensacją i grozą, a Uniwersytetowi przyprawiono gębę. Szczególnie
współczuć należy nowym władzom rektorskim, które już na początku
kadencji zostały poczęstowane tym trudnym do zgryzienia
orzechem. W dodatku dzieje się to w chwili, gdy rektor zamierza
przekazać wydziałom daleko idące uprawnienia finansowe. Jak
jednak powierzać pieniądze wydziałom, których pracownicy
podejrzani są o przestępstwa z pieniędzmi związane?
Z drugiej strony, choć rezerwę do pogoni za "newsami"
trudno przezwyciężyć, trzeba mediom podziękować, iż sprawa
"prezentów" ujrzała światło dzienne. Od wielu lat krążą wśród
studentów i pracowników opinie, nieraz wypowiadane przez osoby
godne zaufania, o obyczajach niektórych naszych koleżanek i
kolegów, którzy, nazwijmy to delikatnie, nie dość jednoznacznie
dają do zrozumienia, iż poza ustawowym wynagrodzeniem nie
oczekują innych gratyfikacji za swoją pracę dydaktyczną. Niestety,
jakiekolwiek próby interwencji w tej sprawie, podobnie jak w
sprawie nierzetelnego prowadzenia zajęć czy innych niedostatków
pracy ze studentami, nie mogły dać rezultatu, bowiem
poszkodowani oficjalnie milczeli. Studenci przede wszystkim chcieli
skończyć studia w spokoju, nawet gdyby to miało kosztować.
Nawiasem mówiąc, jest to kolejny argument za szybkim
wprowadzeniem systemu powszechnego i tajnego oceniania
pracowników przez studentów.
Miejmy nadzieję, że ten wstrząs okaże się ozdrawiający.
Wszyscy tu niewiele zarabiamy, jednak dorabianie łapówkami -
zresztą ze zrozumieniem przyjmowane przez niektórych czytelników
katowickiej "Gazety Wyborczej" - absolutnie się nie mieści w
standardach, które większość z nas wyznaje. Jak sądzę,
uzasadnienie tej opinii jest zbyteczne. Spora część z nas liczy na to,
że "sława" uczelni łapówkarskiej zostanie wkrótce przyćmiona
sławą uczelni, na której z takimi problemami radzą sobie stanowczo
i zdecydowanie.