Życie towarzyskie skupiło się w drewnianym baraku, który spełnia rolę świetlicy, tancbudy oraz jadalni. Dookoła słychać śmiechy, urywane rozmowy. Dzisiaj gwarno i wesoło. Nie wiedzieć dlaczego. Tegoroczne holenderskie lato nie nastraja optymistycznie. Znowu padało więc nie przepracowaliśmy pełnej liczby godzin. Stracony czas, stracone pieniądze.
Czasem zastanawiam się jak znalazłam się w tym miejscu, wśród obcych ludzi, mówiących wyłącznie o forsie. Propozycja wakacyjnej pracy na zachodzie padła z ust koleżanki. Momentalnie zaraziła mnie swoim entuzjazmem i przekonaniem, że warto to zrobić! Mojego zapału nie ochłodziła nawet informacja, że praca jest nielegalna i łączy się ze sporym ryzykiem. Zawsze pociągała mnie przygoda więc podjęłam wyzwanie. Wiedziałam, że trzeba "ruszyć tyłek" aby przeżyć coś ciekawego. W głębi duszy miałam dosyć łatwego życia u boku rodziców. Spakowałyśmy plecaki, napchały suchym prowiantem i ruszyły w drogę. Odległość 900 km pokonałyśmy autostopem. Do tego pomysłu, przyjaciółka przekonała mnie jednym zdaniem: "Przecież jedziemy zarabiać, a nie wydawać".
KEMPING
Na miejscu okazało się, że czeka na nas kilka dni bezrobocia. Oszczędzone na podróży pieniądze przydały się. Nasz przyjazd stał się wydarzeniem dnia. Polacy urzędujący na kempingu zasypywali nas pytaniami: co słychać w kraju i czy nie mamy papierosów na sprzedaż? Wkrótce dowiedziałyśmy się, że na tytoniu przywiezionym z kraju można zrobić majątek. Kiedy pierwsze lody zostały przełamane, chłopcy wyrazili zdziwienie, że przyjechałyśmy tu same tzn. bez męskiej opieki. "Parki, chłopaki, ma się rozumieć. Normalka. Ale dziewczyny same - chyba jakieś wariatki!" Nasi nowi znajomi postanowili nas zniechęcić, a może nawet przestraszyć. Z satysfakcją opowiadano nam jak trudno zdobyć robotę.
ROWER NA WAGĘ ZŁOTA
Aby odwiedzić farmerów trzeba było się szybko przemieszczać. Najlepszym środkiem transportu był ulubiony przez Holendrów rower. Stawałyśmy na głowie aby zdobyć starą "gazelę", która mogła nas zawieźć wszędzie gdzie tylko zechciałyśmy. Brzydka pogoda pogarszała nasze samopoczucie. W czasie deszczu nie można zbierać owoców. Wspólna, kempingowa wizja wypchanego portfela zdawała się być złudzeniem. W tym czasie tylko parę osób pracowało. Andrzej i Benek dorywczo, dwa, trzy dni w tygodniu przy sadzeniu porów. Rodzina Piotrowskich czekała aż dojdą jagody, a Darek dostał się do szklarni... Tu i ówdzie słychać było ciche westchnienia "Żeby tylko trochę przygrzało". Każdy chciał wreszcie zarabiać.
ŚWIETLICOWE OPOWIEŚCI
Holendrzy nie mogą narzekać na brak chętnych do pracy.
Wiedzą, że jesteśmy dobrzy i tani. Często bez zmrużenia oka
harujemy za parę guldenów. Zdarza się, że płacą nam minimum,
wykorzystując fakt, że Polak zdesperowany sytuacją finansową na
wszystko się zgodzi.
W jadalni podsłuchuję rozmowy znajomych. Jacek chwali
się nową zdobyczą - pracą w szklarni przy ogórkach. Cieszy się, że
zarobi masę forsy. Nie myśli o tym, że będzie musiał wytrzymać
osiem godzin w nienaturalnej pozycji ciała ze spuszczoną głową i
napuchniętymi oczami. - Robota wymaga poświęceń - mówi
spokojnym głosem.
Agnieszka, która przyjechała tutaj ze swoim chłopakiem
opowiada o słynnych nalotach policji holenderskiej na farmy i
plantacje. Tomek tego doświadczył na własnej skórze: - My tu
harujemy przy tych gównianych szparagach a tu nagle nie wiadomo
skąd pole aż roi się od glin. Jak ruszyłem z kopyta, to zatrzymałem
się dopiero za lasem.
To się niestety zdarza, podobno przypomina akcje
komandosów, łapanki. Rada: nie przejmować się tym, a kiedy się
już przydarzy - uciekać ile sił w nogach. Lepiej nie myśleć o tym,
że policjanci nieraz puszczają psy. W razie wpadki - deportacja z
Holandii i szlaban tzn. zakaz wjazdu na pięć lat. Benek, którego
kiedyś złapali i napisali o nim w gazecie, wzrusza ramionami: - No
i co z tego, próbuje się znowu, są sposoby.
Raz nawet prał paszport, aby zmyć kompromitującą
pieczątkę i wpis.
Słucham tego i przechodzą mnie ciarki. Staram się o tym
zapomnieć. Przecież zawsze miałam szczęście. Tak musi być i
teraz.
NAJWAŻNIEJSZE SĄ KONTAKTY
W najlepszej sytuacji są ci, którzy przyjeżdżają na telefon.
Benek wraz z trzema braćmi pierwsze kontakty nawiązywał cztery,
pięć lat temu. Oni odkryli to miejsce. Dowiedzieliśmy się, że
zapraszali do siebie bosa, do Polski, obłaskawiając go prezentami.
W cenie są kryształy i nasza żubrówka. Teraz przywożą swoje żony
i dzieci. Nazywają ich tutaj mafią z Radomia. Konkuruje z nimi
rodzina z Warszawy, której działką są jagody. Jedni i drudzy z
zarobionych guldenów pobudowali domy, zainwestowali w
rodzinny interes. Dawniej było łatwiej. Do Holandii przyjeżdżało
mniej rodaków. W dalszym ciągu krążą legendy, jak łatwo można
"natrzaskać" kupę guli ("gule" to zdrobniała nazwa holenderskich
guldenów, wymyślona przez Polaków). Niestety, coraz częściej
mija się to z prawdą. Na pewno warto znać jakiś język zachodni,
jechać z kimś kto już był tutaj. Czasem znajdzie się ktoś życzliwy,
kto wskaże właściwe gospodarstwo, podpowie. Ale na ogół adresy,
kontakty trzyma się w jak największej tajemnicy. Nam również
dano to do zrozumienia. Konkurencja coraz większa. To, że
znalazłyśmy w końcu pracę zawdzięczamy tylko sobie. Upór, spryt
i odrobina szczęścia - to była właściwa droga w naszym przypadku.
Na kempingach coraz gęściej, szczególnie w czasie wakacji.
Zewsząd słychać ojczysty język, swojsko i polsko tu. Najgorszą
sławą cieszą się dwa kempingi położone niedaleko granicy
niemieckiej. Pierwszy, o złudnej nazwie "California" skupia
najgorszy element, podejrzanych, ordynarnych, polskich
wyrobników. Właścicielka innego pola znalazła sposób na pijackie
imprezy i bijatyki. Wyrzuca krnąbrnych i nieprzestrzegających
regulaminu. Karen, o postawie Amazonki, w sekundzie wyrywa
namiot ze śledziami a rzeczy wywozi na taczkach. - Porządek musi
być - mówi Karen. Z nikim się nie patyczkuje. Wylecieć z
kempingu to żadna przyjemność. Zwłaszcza na przełomie lipca i
sierpnia kiedy można na długo pozostać bez dachu nad głową.
BEZ KONOPNICKIEJ - NA JAGODY
Po trzech tygodniach wyczekiwania i na nas przyszła kolej... Zwolniły się dwa miejsca na plantacji róż. Pomagałyśmy przy szczepieniu. Hodowla kwiatów w tym kraju ma długą tradycję, a ogrodnicy cieszą się szacunkiem. Miałyśmy szczęście, była to jedna lepiej płatnych prac. Praca w skwarze, ze zgiętym kręgosłupem, jedynie z przerwą na lunch. Skoczna muzyka płynąca z radia "Arbeit Vitamin" pomaga wprowadzić się w rytm pracy. Nigdy nie uwierzyłabym ile kosztuje to wysiłku fizycznego, bólu mięśni. Satysfakcja przychodzi później, wraz z pierwszą wypłatą. A widok pola różnokolorowych, kwitnących kwiatów wynagradza wszystko.
Naszą drugą szansą były jagody. Dziadek, jak go tu wszyscy nazywają (a który przypominał raczej nadzorcę na plantacji niewolników), w tym roku znowu zatrudniał Polaków. Mówiło się, że ma znajomości gdzie trzeba. W przeciwnym wypadku nie zatrudniłby nas. Praca polegała na żmudnym wybieraniu dobrych jagód z pośród całego mnóstwa zielonych. Te dojrzałe były granatowe, wielkie i zupełnie pozbawione smaku. Aby nabierały szybciej barwy rolnicy "kolorowali" je gazem. Po kombajnie zbieraliśmy z ziemi to co opadło z krzaków. Nic nie mogło się zmarnować. Od czasu do czasu odwiedzał nas dziad. Nagle wyłaniał się zza krzaczka, wyrywał wiaderko z ręki i przesypywał jagody. W ten sposób badał czy nie ma zielonych, a kiedy je zauważył mówił "nichts gut" i groził zwolnieniem. Czasami podglądałam przodowników pracy. Ich palce poruszały się jak małe, mechaniczne grabki. Szybko i zręcznie. Mruki ze zdolnościami manualnymi stworzone są do tej pracy. Niestety nie ja. Profesjonalista nie mówi, nie oddycha tylko zbiera, ponieważ widzi na każdym krzaczku guldeny.
NARESZCIE WIATRAKI
W sierpniu niespodzianka: otrzymałam propozycję pracy na
statku wycieczkowym. Tym razem próbowałam sił jako kelnerka i
"podkuchenna". W ciągu siedmiu tygodni zwiedziłam prawie całą
Holandię, szlifowałam język angielski i poznawałam tajniki sztuki
kulinarnej. Na północy wreszcie mogłam zobaczyć wiatraki.
Najbardziej cieszyły mnie kontakty z ludźmi z całego świata. Na
statku spotykali się turyści z Europy, Nowej Zelandii, Australii, a
nawet Afryki. Urzekła mnie wspaniała atmosfera, przyjazne
stosunki panujące w załodze i otwartość Holendrów na
cudzoziemców.
Wyjazd do Holandii wydaje mi się najlepszą rzeczą jaką
zrobiłam. Nauczyłam się radzić sobie w trudnych sytuacjach.
Wyprawa ta okazała się niezłą szkołą życia. Ale przede wszystkim
miałam okazję poznać ciekawych życia, młodych ludzi, którzy
przyjechali z tych samych powodów co ja: aby się sprawdzić i
przeżyć przygodę. Każdy z nas radził sobie jak potrafił. Zarobione
pieniądze traktuję inaczej, od tych które otrzymuję od rodziców.
Takie wakacje dają poczucie satysfakcji i wiary we własne siły.
Polecam każdemu.