Wyobraźcie sobie, nie wybrali mnie! Tak, wiem, że to skandal ale sprawdziłem listę wielokrotnie, i niestety nie ma mowy o pomyłce. Chodzi oczywiście o listę Najwybitniejszych Ślązaków i Zagłębiaków XX wieku, czyli plebiscyt czytelników "Gazety Wyborczej".
Proszę jednak nie myśleć, że jestem jakimś bufonem o wygórowanych i tym samym zawiedzonych ambicjach. Nie. Sprawa jest bardzo prozaiczna. Mój jedyny porządny garnitur - zresztą w ogóle jedyny - kończy właśnie powoli swój żywot i uroczystość w chorzowskim Teatrze Rozrywki (czyli wręczenie tytułów) była jedną z ostatnich okazji, by sobie w nim jeszcze trochę poparadować.
Pomijając zgrzyt, jakim była moja nieobecność, uważam ten konkurs za całkiem niezłą zabawę. Zabawę - gdyż kandydaci do tytułu mogli startować jedynie w kategorii open. Na dodatek nieżyjący acz uczestniczący bohaterowie, bezlitośnie wykorzystywali swoją przewagę, bo wszak o Nich nie wypada mówić źle.
Całkowicie jednak zgadzam się z prof. Markiem Szczepańskim, który w "Gazecie Wyborczej" tak podsumował finał plebiscytu: "(... ) dzisiejszy wieczór ma znaczenie symboliczne. Objawiła się bowiem zbiorowa mądrość, która karze wyróżnić i tych, którzy żyli w II RP, i tych z realnego socjalizmu". Symboliczne jest również dodajmy zestawienie Ślązaków i Zagłębiaków na wspólnej liście. Kolejny to, choć pierwszy tak spektakularny dowód odchodzenia w przeszłość antagonizmów śląsko-zagłębiowskich. Ten zadawniony konflikt wydaje się być dzisiaj na tyle anachroniczny, że nawet Kazimierz Kutz (III miejsce w plebiscycie) coraz rzadziej ostentacyjnie spluwa patrząc w kierunku Brynicy. Biografom reżysera chciałbym zwrócić przy okazji uwagę na nieznany epizod z życia artysty. Przed dwudziestu bowiem laty, Kazimierz Kutz odwiedził pod osłoną nocy Sosnowiec nie komentując tego wydarzenia żadnym z ulubionych przez siebie słów. Ręczę głową, bo byłem przy tym. Niewątpliwie fakt ten upamiętni kiedyś okazały obelisk ustawiony na granicy Szopienic i Sosnowca, dowód desperackiej odwagi reżysera wizytującego miasto zadżumionych. Będą szopienickie bajtle miały gdzie składać blumy.
Mieszkańcy naszego regionu mają chyba teraz ważniejsze problemy niż wytykanie sobie kto jest Hanysem, a kto Gorolem. W wywiadzie dla "Polityki" (nr 8 z 19. 02. 00) laureaci nagrody tego tygodnika - "Paszportu Polityki" - muzycy z grupy Myslovitz wspominają, jak to jeszcze 10 lat temu toczono regularne przygraniczne pojedynki. "Teraz (mówi Przemek Myszor) jest spokój, bo już nikomu się nie chce bić... ". Czyżby to ogólna bieda łagodziła obyczaje?
Tak a`propos do wiadomości pani Ewy Winnickiej autorki wspomnianego wywiadu. Studencki klub w Katowicach, gdzie spotykali się muzycy, nie nazywał się "Pod Różą" ale "Pod Rurą". Taka to już proszę pani dziennikarki u nas industrialna proza życia.
Ciekawe, że dla rodaków z innych części kraju, podział na Śląsk i Zagłębie w ramach jednego województwa odbierany był niczym jakaś dziwaczna lokalna egzotyka i kwitowany pełnym nieporozumienia wzruszeniem ramion. Pamiętam jak przed laty w Krakowie "Pod Jaszczurami" usiłowałem grupie znajomych wytłumaczyć genezę tych śląsko-zagłębiowskich zawiłości. Jednak już przy III Powstaniu słuchający nie kryli znudzenia, a przy sporze Korfanty-Grażyński nawet najbardziej zahartowani w kursokonferencyjnych bojach zapadali w nerwową śpiączkę.
Odporny na wygłaszane przeze mnie "mądrości" nieodżałowany (zmarł w ubiegłym roku) "Wuj" Andrzej Potok, lekceważąco machnął ręką, co w najlepszym przypadku mogło jedynie oznaczać: "co ty tam wiesz o Śląsku" i przytoczył własną wersję antagonizmów. Historia ta przedstawiała się mniej więcej tak:
Gdzieś w latach 60-tych "Wuj" Potok z racji ówcześnie piastowanego stanowiska - nie pamiętał już jakiego, bo faktycznie mógłby obdzielić nimi kilka pokoleń działaczy - został skierowany jako obserwator na sejmik studentów obcokrajowców uczących się w Polsce. Wsiadam do pociągu - opowiada Potok - a tam czarno! W moim przedziale siedzi już siedmiu Murzynów, jak się okazało później delegatów na ów Sejmik. Atmosfera była trochę sztywna, ale już po kilkunastu minutach podróży padło - skierowane w stronę "Wuja" - fundamentalne w takich niezręcznych sytuacjach pytanie: "Czy twoja pić wódkę? " "Moja pić wódkę" odpowiedział dumnie Potok, choć dodajmy, nie było to z Jego strony jakieś niezwykłe bohaterstwo. Czarne twarze pojaśniały radośnie i przedział nabrał przez to typowo polskiego kolorytu, czego dowodem były utyskiwania na zbyt bliską odległość dzielącą Kraków od Warszawy. Jak się państwo domyślają, podróż upłynęła im w znakomitej komitywie. Afrykańscy studenci nie skąpili słów zachwytu nad naszym krajem, a "Wuj" wykazał znaczne zrozumienie dla problemów czarnego lądu. Tak wówczas, jak i dziś pociągi dalekobieżne charakteryzowały się daleko idącą regularnością w realizowaniu planowych opóźnień. Nim dotarli więc na miejsce, obrady sejmiku już się rozpoczęły. Wchodząc na salę obrad siedmiu Murzynów i ja - opowiadał Potok - wyglądaliśmy niczym ekspedycja Sir Henry Stanleya udająca się na poszukiwania zaginionego doktora Livingstone`a.
Tymczasem na mównicy przemawiał również Murzyn - student z Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Potoka nie interesowały zbyt problemy obcokrajowców (złóżmy to na karb trudów podróży), ale jak mówił "moje Murzyny" były wyraźnie poirytowane wypowiedzią czarnego koleżki z Gliwic. W końcu jeden z nich nie wytrzymał, wpadł na mównicę i odsuwając przemawiającego, ryknął do mikrofonu: "Nie będzie nam tu Ślązak dyktował co mamy robić!".
Proszę Państwa. Mając na uwadze pewne kariery absolwentów bądź pracowników Politechniki Śląskiej w Gliwicach, trudno nie wierzyć w szamańskie proroctwa afrykańskich kolegów Andrzeja Potoka.
Być może to właśnie miał na myśli prof. Sławek, który w laudacji na cześć Kazimierza Kutza użył sformułowania "Śląsk magiczny".
Tym wszystkim, którzy poczuli się znudzeni wałkowaniem po raz kolejny problematyki Śląska i Zagłębia obiecuję, że w najbliższym czasie opowiem Państwu dlaczego podczas wojny w poznańskiem nie było partyzantki.