W poprzednim numerze GU informowaliśmy o niecodziennej wizycie w murach naszej uczelni prof. Makio Takedy z Graduate School of Science and Technology w Kobe w Japonii. Teraz prezentujemy rozmowę z jego stypendystką Jadwigą Bembenek, absolwentką WBiOŚ UŚ oraz dr. Mirosławem Nakoniecznym, aduinktem w Katedrze Fizjologii Człowieka i Zwierząt tegoż wydziału. Rozmawialiśmy o szczęśliwych zbiegach okoliczności, dalekich podróżach i trudnościach z powrotem do domu.
K. B. - Jak to się stało, gdzie i kiedy, że udało Ci się natknąć na profesora Makio Takedę?
J. B. - Pojechałam przez przypadek na konferencję naukową, niejako w zastępstwie. Na tego typu spotkaniach najprzyjemniejsze i czasami najważniejsze są te rozmowy nieformalne, i właśnie na bankiecie, popijając lampkę wina, nagle natrafiłam na kogoś, kto był zainteresowany moją osobą, badaniami, pracami naukowymi. Prof. Takeda zapytał po chwili rozmowy czy chcę wyjechać do Japonii i dołączyć do jego bardzo młodego (jak sam to określił) zespołu badawczego. A ja powiedziałam: "Tak!", nie myśląc wcale o konsekwencjach. To było w Lądku Zdroju w czerwcu 1997. roku, konferencja dotyczyła oczywiście owadów ("II International Conference on Insects: Chemical, Psychological and Environmental Aspects").
Zajmowałam się wtedy niepylakiem apollo (największy krajowy chroniony motyl dzienny). Właściwie niewiele już teraz pamiętam z tamtego spotkania, to była przecież tylko krótka rozmowa i mieliśmy rok na przedyskutowanie wszystkich spraw przez Internet. Właśnie kończyłam studia. Pracę magisterska pisałam pod kierunkiem prof. P. Miguli. Omówiliśmy cały projekt profesora i moją w nim rolę. Potem wypełniłam przysłana aplikację i wszelkie inne papiery - i stało się!
M. N. - Praca magisterska Jadzi była wykonywana na gatunku motyla chronionym międzynarodową konwencją CITES. Niepylak apollo był pierwszym motylem wprowadzonym na tę listę. Badania były prowadzone we współpracy z PAN w Krakowie i Pienińskim Parkiem Narodowym, który od dziesięciu lat realizuje program reintrodukcji tego gatunku (czyli wprowadzenia go ponownie na tereny, na których kiedyś licznie występował). Populacja została rozmnożona sztucznie z ostatnich 20. osobników do 300-400., zaczyna teraz dochodzić do pełnej pojemności środowiska Pienin. Wymieranie niepylaka apollo związane było z sukcesywnym zarastaniem piargów, na których żyją gąsienice tego motyla, także wskutek prowadzenia akcji: "Sadzimy lasy" gdzie się tylko da. Jest to także gatunek poszukiwany przez kolekcjonerów, bo duży i ładny, ma wymierną cenę na rynku, a im mniejsza populacja, tym czynnik kłusownictwa bardziej znaczący. Do tego wszystkiego doszło zanieczyszczenie środowiska, rozchodnik wielki - roślina, na której żeruje gąsienica niepylaka - kumuluje dużo metali ciężkich, co z kolei negatywnie wpływa na procesy fizjologiczne i biochemiczne tego gatunku. Zapoczątkowanie sztucznej hodowli było koniecznością. O wartości tego gatunku stanowi również fakt, że w każdym paśmie górskim niepylak tworzy odrębne, izolowane podgatunki. Inne są alpejskie, tatrzańskie, pienińskie. Niestety wymarły bezpowrotnie populacje w Sudetach, Beskidach i Bieszczadach. Jadzia zajmowała się właśnie metabolizmem niepylaka apollo, aby lepiej go poznać - żeby nie podzielił losu wymarłych podgatunków.
K. B. - Na czym polega Twoja rola w projekcie naukowym prof. Takedy?
J. B. - Wszyscy generalnie zajmujemy się zegarami biologicznymi, staramy się odpowiedzieć na pytanie dlaczego chodzimy spać o jednej godzinie, a wstajemy o innej, dlaczego nawet nasz żołądek jest zaprogramowany na regularne posiłki. I nie chodzi tu tylko o owady, ale o wszystkie organizmy żywe. Zajmuję się jednym z neurochormonów i związanym z jego działalnością enzymem. Teraz pracuję na karaluchach.
M. N. - Owad ten jest po prostu tanim, dobrym modelem, a w dzisiejszych czasach kładzie się silny nacisk także na kwestie etyczne, odchodzi się od prowadzenia badań na ssakach, czy naczelnych, o człowieku już nie wspominając. A że na poziomie molekularnym efekty są takie same - wiele laboratoriów na całym świecie wykorzystuje do badań właśnie owady. Podobieństwo między człowiekiem i karaluchem polega na tym, że dla obydwu wspólna jest potrzeba aktywności i odpoczynku, szukamy jedzenia i sposobu, żeby się rozmnożyć. To dwie podstawowe aktywności każdego organizmu. Chodzi o to, żeby jeść, nie dać się zjeść i rozprzestrzenić swoje geny, czasem wypadałoby trochę pospać.
Tymczasem na wykładzie prof. Takedy w Katowicach okazało się, że niektóre geny zegara biologicznego muszki owcowej bliższe są ssakom niż karaluchom - ale dlaczego tak jest, tego jeszcze nie wiadomo, trzeba szukać. Wiadomo tylko, że błonkówki (do których należy ta nieszczęsna muszka, którą genetycy tak lubią) są bardzo zaawansowane ewolucyjnie w stosunku do innych grup owadów.
K. B. - Jak wygląda Twoje życie w Kobe?
J. B. - Udało mi się uzyskać stypendium MONBUSHO (japońskie stypendium rządowe dla obcokrajowców). Oni opłacili mi przelot do Japonii i zagwarantowali miesięczne stypendium, dlatego finansami w ogóle nie muszę się martwić. Przez pierwszy rok wszyscy obcokrajowcy mieszkali w jednym, międzynarodowym akademiku. Było nas tam bardzo dużo, ale przytłaczająca większość pochodziła raczej z Azji. Oni wszyscy dostali się tam na tej samej zasadzie co ja, przez bezpośredni kontakt z profesorem lub instytucją MONBUSHO. Po roku musiałam się przeprowadzić i z kilkorgiem znajomych wynajęliśmy osobne mieszkanie. Przez ten czas miałam jednak okazję spotkać ludzi z całego świata i nawiązać niesamowite przyjaźnie... aż trudno uwierzyć. Razem uzupełniamy się w pewnym sensie. Próbujemy się nawzajem zrozumieć, teraz zupełnie inaczej patrzę na kraje azjatyckie, a również na europejskie. To cudowni ludzie, a ta nasza europejska wyższość jest doprawdy nieuzasadniona.
Na początku byłam tak bardzo zafascynowana tą odmiennością, że chłonęłam ją jak gąbka, wszystko było dla mnie tak pociągające, fascynujące, intrygujące, ale z czasem przywykłam. Wiele rzeczy mnie tam zdziwiło, na przykład traktowanie kobiet. Dla mnie nie do wyobrażenia jest godzenie się na bycie zawsze dwa kroki za mężczyzną. Kuchnia jest za to rewelacyjna. Ryż to podstawa, wiadomo, ale przyrządzają go na tyle różnych sposobów! Oprócz tego ryby, sushi... pyszne! Generalnie jednak wszystko jedzą tam na słodko, do każdej potrawy dodają odrobinę cukru - a w Polsce mamy kapuśniaki, śledzie marynowane; kwaśne - tego mi brakowało. Po powrocie prosiłam mamę przede wszystkim o zupę ogórkową!
Do Polski wróciłam pierwszy raz po 1, 5 roku. Przed wyjazdem trochę się bałam, opadły mnie wątpliwości. To moja rodzina dodawała mi wtedy otuchy: "Jedź, Masz szansę, skorzystaj z niej!"
M. N. - Ja też zacząłem Jadzię w pewnym momencie trochę straszyć. Mimo że została zakwalifikowana z największą liczbą punktów, tam w laboratoryjnej hierarchii na początku znalazła by się przecież najniżej. Musiała nauczyć się wszystkiego, poznać odpowiednie słownictwo, rozpracować narzędzia badawcze tamtejszej praktyki laboratoryjnej. Tak też pracuje się często na stypendiach, wykonać należy fragment większego projektu, gonią terminy, to z kolei związane jest z pieniędzmi. To coś, co w warunkach normalnego życia rodzinnego w kraju, byłoby niemożliwe do realizacji.
J. B. - Nie było aż tak strasznie. Oczywiście musiałam się nauczyć wielu nowych dla mnie technik badawczych, oprócz tego miałam także kurs języka japońskiego (w kilkuosobowej grupie angielskojęzycznej). Pracowałam od 9. 00 do 21. 00 (!!!), ale naprawdę dużo się nauczyłam i za to jestem wdzięczna. Ciągle mam przecież problemy językowe. Japońskiego uczę się cały czas i sprawia mi to ogromną przyjemność, choć wcale nie jest to takie łatwe. Jednak, żeby poznać kulturę, trzeba poznać język. Teraz rozumiem o co chodzi w rozmowie potocznej, nie stoję z boku, jestem w stanie zrobić sobie zakupy, czytanie gazet niestety na razie odpada.
K. B. - Wyjechałaś do Kobe po obronie pracy magisterskiej w U. Ś., czy wzięłaś się tam od razu za doktorat?
J. B. - Rzeczywiście wyjechałam już po ukończeniu studiów. Nie znałam jednak stosowanych tam technik badawczych, na sam doktorat miałabym tam jedynie 3 lata, a to zdecydowanie za mało. Dlatego zdecydowałam się na bezpieczniejszą wersję, z przedłużeniem o dwa lata. Wyjechałam z polski 13. października 1998, strony rodzinne po raz pierwszy odwiedzam teraz (od 25. kwietnia 2000). Za kilka dni wyjeżdżam znowu i nie wiem, kiedy tu znowu zajrzę, pewnie skorzystam z najbliższej okazji wzięcia udziału w jakiejś konferencji naukowej w Europie.
M. N. - To właśnie mnie trochę dziwi! W ramach większości stypendiów zagwarantowany jest raz do roku bilet do kraju ojczystego, pozwalający spotkać się z rodziną. Jadzia nie ma takiej możliwości. Powinna chyba zwrócić się do jakiejś organizacji studenckiej, która mogłaby pomóc w zdobyciu pieniędzy na bilet, jakiejś dotacji, dopłaty.
J. B. - Sama możliwość wyjazdu pewnie by się znalazła, ale tak bardzo brakuje mi czasu, cały czas myślę o swoich obowiązkach, eksperymentach, procedury są bardzo skomplikowane. Potwornie dużo czasu zajmuje samo przygotowanie materiału - do badań wykorzystuje się mózgi karaluchów. Enzym, który badam, może być celem dla insektycydów, może być pomocny w walce z owadami. Moje badania mają także aspekt praktyczny. Jest to zarazem materiał do mojej pracy magisterskiej, tej drugiej, pisanej w Kobe. Po powrocie do Japonii zabieram się za genetykę molekularną, będę próbowała sklonować gen, samodzielnie stworzyć sekwencję DNA. Jednym słowem - przeskakuję na zupełnie inny teren. Będą to początki mojego doktoratu.
K. B. - Jak znosisz rozłąkę z domem rodzinnym?
J. B. - Kiedy pracujesz - nie myślisz... i nie tęsknisz tak bardzo, jestem zbyt zmęczona, ale nie jest łatwo, szczególnie w takich momentach jak święta. Całe szczęście, że mam przyjaciół, z którymi razem próbujemy sobie coś zorganizować. Bez nich nie dałabym rady. Choć tam nie odczuwa się świątecznej atmosfery, choinki są tylko na wystawach, wszyscy chodzą do pracy.
K. B. - Jak wygląda w Japonii życie studenckie i studiowanie?
J. B. - Trochę łatwiej jest uzyskać tytuł magistra, liczą się przede wszystkim publikacje i wiedza książkowa. Większość japońskich studentów finansuje się sama, pracują w barach szybkiej obsługi, całodobowych sklepach. Oni są zresztą cały czas bardzo zajęci: nauka, laboratorium, praca dorywcza. To tzw. życie studenckie jest tam zupełnie inne. Nie można sobie po prostu pójść razem do knajpy, kiedy ma się na to ochotę. Japończycy są generalnie ludźmi bardzo zamkniętymi w sobie, żeby znaleźć sobie japońskich przyjaciół trzeba się sporo napracować. Mnie się to udało. Starałam się być sobą, nie bałam się wyrażać własnych opinii, co nie jest typową cechą japońską, oni wolą drażliwe sprawy przemilczeć. Poznali mnie taką, jaka jestem i zaakceptowali. To cudowni ludzie. Są przede wszystkim zawsze bardzo uprzejmi i chętni do pomocy, nawet jeśli zachowują dystans w stosunku do twojej osoby.
K. B. - A jaki jest stan wiedzy przeciętnego Japończyka o Polsce?
J. B. - Wiedzą dość sporo, znają kilka osobowości z naszego kraju: Marię Curie-Skłodowską, Wajdę, Chopina, Papieża. Wiedzą, że Warszawa jest naszą stolicą. Znają podstawy kultury polskiej. A co my wiemy o Japonii? Kurosawa, Tokio, samuraj, gejsza, metro... ?