– Gdy rozpocząłem studia w filii Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie, zacząłem się zastanawiać, kim jestem. Urodziłem się na Śląsku Cieszyńskim, tu się wychowałem i, podobnie jak inni mieszkańcy, posługiwałem się mitami dotyczącymi tego regionu, z których nie zdawałem sobie wcześniej sprawy – opowiada dr Grzegorz Studnicki. Studia etnologiczne dostarczyły narzędzi, które nie tylko powoli odsłaniały mechanizmy konstruowania tożsamości regionalnej, lecz również pozwoliły ją lepiej rozumieć i badać. Zainteresowanie tematami regionalnej kultury nie skończyło się wraz ze studiami, dr Studnicki w tym roku zakończył trwające trzy lata badania nad tradycją i pamięcią zbiorową w procesie kształtowania tożsamości mieszkańców pogranicza na Śląsku Cieszyńskim.
Ku tożsamości konstruowanej
– Tradycja, a w szczególności proces jej wytwarzania i podtrzymywania, to zagadnienia, które interesują mnie najbardziej – mówi dr Grzegorz Studnicki z Zakładu Antropologii Pogranicza i Społeczności Lokalnych na Wydziale Etnologii i Nauk o Edukacji. – Chodzi przede wszystkim o formy odnoszenia się do regionalnej przeszłości lub też uobecniania jej w teraźniejszości – dodaje. Nadrzędnym celem badań było odkrycie mechanizmów i praktyk służących wytwarzaniu miejsca tożsamości m.in. poprzez tworzone wokół regionu mieszkańców narracje czy miejsca pamięci. Etnolog badał również pamięć społeczną służącą legitymizowaniu różnych postaw życiowych mieszkańców Śląska Cieszyńskiego.
W realizowanym projekcie naukowiec szczególną wagę przywiązywał do analizy procesów towarzyszących przekazywaniu tradycji i wiedzy o przeszłości regionu, a także ich uzewnętrznianiu w przestrzeni publicznej. Pod lupę wzięte zostały między innymi lokalne święta wraz z towarzyszącymi im obrzędami, celebrowane rocznice upamiętniające regionalnych bohaterów czy szczególnie ważne wydarzenia oraz rekonstrukcje historyczne. Niezwykle ciekawe okazało się także zwiedzanie wielu prywatnych muzeów rozsianych w większych i mniejszych miejscowościach. W owo upublicznianie przekazywanej tradycji angażują się zatem nie tylko członkowie stowarzyszeń i miłośników tej ziemi, lecz również indywidualni mieszkańcy.
Gospodarka sałasznicza
Naszą wędrówkę śladami przeszłości Śląska Cieszyńskiego rozpoczynamy od dosyć nietypowej inscenizacji tak zwanego miyszania owiec. Jak przyznaje dr Studnicki, rekonstrukcje zwykle kojarzą się z odtwarzaniem konkretnych wydarzeń z przeszłości, głównie o charakterze militarnym. Tymczasem działania te mogą się również odnosić do różnych aspektów życia z danego okresu historycznego.
– To niewątpliwie przypadek miyszania owiec, dawnego zwyczaju wypędu owiec na pastwiska górskie, które zgodnie z tradycją odbywało się w połowie maja. Nie ma tu żołnierzy, są natomiast owce i osoby przyodziane w stroje góralskie – opowiada badacz. Dawniej gospodarze przekazywali głównemu baczy swoje stada. On prowadził je wraz ze swoimi pomocnikami na sałasz (tj. miejsce wypasu owiec). Zwierzęta do swoich gospodarzy wracały dopiero jesienią, czemu towarzyszył rozsod, a zimę spędzały w drewnianych zimarkach. W XIX wieku działania takie wiązały się z praktyką pasterską, w której uczestniczyli głównie pasterze, dziś natomiast stają się atrakcją turystyczną połączoną nieraz z konkursem strzyżenia owiec, jarmarkiem bogatym w regionalne wyroby, pokazem rzemiosła ludowego, wyrobu sera czy występami zespołów regionalnych.
– Historia obrzędu związana jest z rozwojem gospodarki sałaszniczej, którą wędrujący od Siedmiogrodu łukiem Karpat pasterze wołoscy (wałascy) przynieśli w Beskid Śląski w XVI wieku. Na skutek przemian społecznych i gospodarczych zwyczaje oraz obrzędy pasterskie powoli ulegały zanikowi. Od ponad dekady można obserwować działania miłośników regionu zmierzające do przywrócenia hodowli owiec do poziomu sprzed kilku dziesięcioleci. Z jednej strony jest to próba powrotu do pasterskiego charakteru subregionu, z drugiej przedkłada się argumenty ekologiczne mówiące o utrzymaniu odpowiedniego stanu pastwisk i rosnących tam roślin – mówi dr Studnicki. Teraz można nawet otrzymać certyfikat dyplomowanego pasterza. W 2013 roku w Nowym Targu 19 osób, w tym jedna kobieta, zdało egzamin czeladniczy w zawodzie bacy. – Jak widać, tradycja się instytucjonalizuje – dodaje badacz.
„Kle, kle, kle, spali się Judosz w piekle”
Przykładem przywróconego po latach obrzędu jest między innymi odbywający się w Skoczowie wielkopiątkowy pochód z Judoszem – trzymetrową, słomianą kukłą, która dzień później zostaje spalona.
- Czuję sympatię do tego skoczowskiego obrzędu i czasem zabieram na pochód swoją córkę. Dzieci idące za słomianą kukłą klekocą drewnianymi klekotkami i wołają: „Kle, kle, kle, spali się Judosz w piekle!” – opowiada etnograf. Jak dodaje, obrzęd ten towarzyszył skoczowskiej ludności aż do II wojny światowej, potem Niemcy zabronili związanych z nim praktyk. Postać słomianego Judosza pojawiła się przy okazji obchodów 700-lecia Skoczowa, zorganizowanych w 1967 roku, a na stałe zagościła od lat 80. ubiegłego wieku. W organizację pochodu angażują się strażacy oraz członkowie Towarzystwa Miłośników Skoczowa. Przez wiele lat w rolę Judosza wcielał się komendant OSP Roman Kohut.
W Skoczowie wypromowana została również, jako produkt regionalny, tatarczówka – gorzka nalewka z korzenia tataraku, którą pije się wyłącznie w Wielki Piątek. Zwyczaj ten nawiązuje do biblijnej sceny, w której ukrzyżowanemu Chrystusowi podawano wino zaprawione goryczą. – Tutaj z kolei mamy ciekawy przypadek pewnego konfliktu między tradycją a... ustawą o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi. Od razu dodam jednak, że ze względu na bardzo gorzki smak nalewka nieszczególnie nadaje się do spożywania w większych ilościach. Mówiono zwykle, że pije się ją na chroboka, czyli na wszelkie dolegliwości chorobowe – tłumaczy dr Studnicki.
Jak wyjaśnia badacz, nie brakuje także innych produktów charakterystycznych dla tego regionu. Wśród nich wymienia tzw. cieszyńskie ciasteczka pieczone na specjalne okazje czy wielkanocną szołdrę zwaną też murzinem, czyli zapieczone w cieście drożdżowym mięso wieprzowe lub kiełbasę.
– Zdarzyło mi się używać lokalnych nazw w innych regionach, co zwykle kończyło się nieporozumieniami. Na przykład w Biłgoraju wszedłem kiedyś do cukierni, zobaczyłem znajomy mi kształt i nie patrząc na etykietkę, powiedziałem: „Poproszę drożdżówkę... to znaczy kołaczyk... Czyli tę słodką bułkę”, zakończyłem zrezygnowany, ostatecznie wskazując ją palcem – opowiada etnograf.
Nadmiar rzeczy
Podczas swoich badań dr Studnicki odwiedził również wiele prywatnych muzeów. Sam zresztą jest pracownikiem Działu Etnograficznego w Muzeum Śląska Cieszyńskiego, w związku z czym temat gromadzenia artefaktów historycznych nie jest mu z pewnością obcy. Wbrew pozorom prywatne muzea nie są rzadkim zjawiskiem. W Jaworzu istnieje na przykład domowa galeria Ewy i Krzysztofa Czaderów, która składa się z ponad tysiąca eksponatów. Krzysztof Czader tworzy ludowe rzeźby przede wszystkim w drewnie, jego ulubionymi kształtami są ptaki i postaci świętych, dodatkowo ma kolekcję owadów i fajek oraz przedmioty znajdowane w okolicznych opuszczonych domach, z kolei jego żona zajmuje się pisaniem ikon. – To jeden z wielu przykładów przenikania się przestrzeni domowej z muzealną. Podobną funkcję pełni Skansen Staroci w Kisielowie. To stara, drewniana chata góralska, w której można znaleźć dosłownie wszystko, począwszy od dawnych sprzętów codziennego użytku, małego wiatraka, żurawia, a skończywszy na „armacie”! – wylicza badacz.
Na uwagę zasługuje z pewnością także prywatne Muzeum Aptekarstwa prezentujące historię pierwszej apteki w Wiśle założonej przez Pawła Cienciałę w 1890 roku.
„Luter, buch do futer!”
Na Śląsku Cieszyńskim, w kontekście budowania tożsamości miejsca, trudno również nie poruszyć tematu szeroko rozumianego pogranicza – narodowego, etnicznego czy wyznaniowego. – Na pewno warto wspomnieć o często spotykanej próbie ucieczki od jednoznacznego określenia własnej przynależności do grupy narodowościowej. Część autochtonicznych mieszkańców regionu o wiele częściej jako elementu autoidentyfikacji używa określenia: jo je tu stela (ja jestem stąd), a dopiero później dodaje: jestem Polakiem czy jestem Czechem.
Nazywamy to stelanizmem, postawą-deklaracją, która pozwala tworzyć opozycje „my” (mieszkańcy Śląska Cieszyńskiego) vs. centrum (Warszawa, Praga) bądź inne regiony Polski lub republiki Czeskiej – tłumaczy ze śmiechem badacz.
Etnograf w swoich pracach zwrócił także uwagę na pewne podskórne konflikty związane z wyznaniowym zróżnicowaniem w regionie. Śląsk Cieszyński jest szczególnie ciekawy. Ścierają się tutaj dwa mity odwołujące się do tożsamości narodowo-wyznaniowej: Polaka katolika i Polaka ewangelika. Badania pokazały, że podziały wyznaniowe między śląskocieszyńskimi ewangelikami i katolikami, ważne w XIX wieku i spotykane jeszcze w latach 80. XX wieku, obecnie nie są tak istotne. Ślady tych podziałów dostrzec można głównie na poziomie miejscowego folkloru. – Pamiętam, podobnie jak starsi mieszkańcy regionu, utarczki słowne między dziećmi, jedni wołali: „Katoliczek wlazł na stoliczek”, drudzy odpowiadali: „Luter, buch do futer”. Jedynie w sytuacjach, w których gra toczy się o ograniczone dobra (np. miejsca we władzach samorządowych) lub gdy mają miejsce działania odczytywane przez jedną ze stron jako symboliczna dominacja, wówczas owe podziały mogą być dostrzeżone – nieraz nakładają się one na tych tu stela i przyjezdnych. – Może jest trochę tak, jak w przypadku Katowic i Sosnowca, gdzie dla jednych ów podział ma charakter ludyczny, a dla innych jest czymś ważnym – komentuje dr Studnicki, który jeszcze w tym roku zamierza opublikować książkę będącą zwieńczeniem zakończonego właśnie projektu badawczego.