Ojciec prof. Jan Andrzej Kłoczowski opublikował jesienią 1994 roku w krakowskim miesięczniku „Znak” tekst, który zatytułował „Czas marnych mistrzów?”. Postawiony na końcu tytułu znak zapytania nieznacznie tylko łagodził sceptyczną jego wymowę. Autor pisał w nim, iż sceptycyzm ów „płynie ze smutku karmiącego się podejrzeniem, że niestety, większość mistrzów umarła. Długoletnia obserwacja i liczne kontakty z młodymi ludźmi przekonały mnie – uzasadniał – że nie mamy na naszych uniwersytetach, w naszych warsztatach, a może także i w naszych zakonach mistrzów, którzy by pewną ręką wprowadzali wciąż nowe pokolenia adeptów w dziedzinę trudną – dziedzinę wartości”. Mistrz bowiem to „ten, kto potrafi przełamać niewiarę w to, że jest możliwe życie inne niż tylko przeciętne. Mistrzem jest ten, kto potrafi obudzić – przynajmniej – aspirację do życia bardziej twórczego i wykraczającego poza przyjęte standardy”.
Wiele lat później w „Tygodniku Powszechnym” ks. prof. Michał Heller pisał: „Edukacja i badania nigdy nie były identyczne, ale dziś coraz wyraźniej oddzielają się od siebie”. Wypowiedź spointował wątpliwością dotyczącą uniwersytetu: „Rodzi się niepokojące pytanie: czy nie za daleko odeszliśmy od założycielskiej idei?”. I dalej: „Tradycyjnym przywilejem uniwersytetów – ale przywilejem wyrastającym niejako z ich istoty – jest wolność uniwersytecka. Nawet władza państwowa ma ograniczony wstęp na teren uniwersytetu. Biurokracja jest bardzo zdradliwym zagrożeniem wolności. Ona nie musi wkraczać na teren uniwersytetu; ona tam po prostu działa od wewnątrz. Jej zdradliwość polega na tym, że udaje, iż wspiera działalność naukową, a w istocie paraliżuje ją, zamieniając pracę badawczą i dydaktyczną na produkowanie papierów, które napędzają ten proces”. Być może też sprawa ma się jeszcze gorzej, bo wiele na to wskazuje, że „niepraktycznych” i „niepotrzebnych” mistrzów wypierają sprawni, wyposażeni w bezduszną aparaturę biurokraci. To dla nich wymarzone warunki. Tu nie trzeba wierności etosowi nauki, tym bardziej postępowania według wygórowanych wymogów etyki czy dobrego obyczaju. W takich realiach bez trudu można zmarginalizować znaczenie mistrzów, podkreślać specyficznie pojętą zaradność i samozadowolenie, wykazywać naukowość miernoty albo chlubić się ledwo tylko wyczuwalnym pulsem naukowej poprawności. Taka jest istota choroby, która nas trawi…”.
Mistrz, o którym pisał ojciec Kłoczowski, nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że nim jest, po prostu nie myśli o tym... (tu miejsce, by wspomnieć o tak anachronicznej dziś być może naturalności, skromności). Ujawnia się zaś w owych częstych sytuacjach w życiu, kiedy uświadamiamy sobie, że trzeba nam kogoś, kto wskaże drogę, zada ważne pytanie, poruszy, zbudzi, wytrąci z bezpiecznej homeostazy nawet, da przykład… świadectwo. No, ale jakąż miałoby mieć przydatność świadectwo w rozdętym biurokracją świecie uniwersytetu? Wszak niepotrzebne ono w drodze na szczyty…
Jest taki obraz Gerrita van Honhorsta Dzieciństwo Chrystusa, wzruszający nokturn ukazujący chłopca trzymającego świecę, który z uwielbieniem, miłością, podziwem patrzy na zajętego ciesielką Józefa. Ujmująca i skłaniająca do kontemplacji relacja mistrz – uczeń. Ten drugi, zapatrzony, pobierający nauki nie tylko natury zawodowej, ale też ludzkiej i boskiej… potrzebny, istotny, niezbędny, wszak światło, które trzyma, pozwala nie tylko widzieć mistrza, ale także pomagać mu w pracy. A mistrz…? Nie dostrzega spojrzenia chłopca, nie „spija oczami jego wzroku”, nie interesuje się splendorem, korzyścią, ambicją… Wiedząc, że chłopiec jest blisko i że jest bezpieczny, pochyla się nad przedmiotem swojej pracy. W tym szczególnym misterium robi swoje… Jest mistrzem.