Zacznę od tego, że bardzo lubię teatr. Wybrałam zatem taki kierunek studiów, który był zgodny z moimi zainteresowaniami: kulturoznawstwo, specjalność teatrologia. Jeszcze wczoraj zastanawialiśmy się z mężem, czy to był trafny wybór (śmiech), ale ja nie żałuję! Studiowałam w trybie wieczorowym, zajęcia trwały do późnych godzin, pamiętam przyjemne spacery na os. Paderewskiego, gdzie wówczas mieszkałam, i częste wyjścia do teatru. Do tej pory zresztą staram się być na bieżąco. Wczoraj oglądałam w Teatrze Telewizji sztukę Udręka życia Hanocha Levina. Historia starszego, znudzonego sobą i życiem małżeństwa, granego przez Annę Seniuk i Janusza Gajosa. Przedstawienie piękne, przejmujące. Teatr Telewizji jest mi bliski przede wszystkim dlatego, że to polska specjalność. W tej dziedzinie nie mamy sobie równych. W najbliższą niedzielę mam nadzieję zrelaksować się podczas Kandyda w krakowskim Teatrze „Groteska”. W okresie studiów często odwiedzałam nasz katowicki „Korez”. Aktor, jeśli dobrze pamiętam, Mirosław Neinert, sprawdzał podczas jednego ze spektakli, co miałam w torebce. Zabawne, chociaż nieco stresujące doświadczenie.
Teatr umożliwia bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem. Spektakl jest bardziej nieprzewidywalny niż film wyświetlany w kinie. Zostawiam płaszcz w szatni, jest antrakt, można porozmawiać, wymienić uwagi przy kieliszku wina... Spektakl, aktorzy, miejsce, widzowie – to wszystko składa się na jedną magiczną chwilę.
To, co robię obecnie, także wynika z moich zainteresowań. Poszukiwałam niszy, w której mogłaby coś komuś od siebie dać. Jeszcze w trakcie studiów zaczęłam pracować jako wolontariusz w domu dziecka, ale od razu muszę przyznać, że było to trudne wyzwanie. Na pewno przerosło moje wyobrażenia o tym, jak bardzo można być doświadczonym przez życie. Potem znalazłam ogłoszenie o możliwości współpracy w ramach wolontariatu z organizacją, która zajmowała się osobami z niepełnosprawnością intelektualną. Dzięki temu mogłam łączyć chęć niesienia pomocy innym ze swoimi teatralnymi zainteresowaniami, przygotowując spektakle i ćwicząc scenki w ramach rehabilitacji przez teatr. Każda forma kontaktu ze sztuką jest dla tych osób niezwykle cenna. Dla nas, pracujących z osobami z niepełnosprawnością intelektualną, ciekawy jest moment dostrzegania, jaka forma przekazu okazuje się dla nich najbardziej odpowiednia. Trzeba pamiętać, że deficyty występujące w pewnych obszarach u osób z niepełnosprawnością są wynagradzane w innych. Musimy tylko znaleźć „klucz”. Chcę również podkreślić, że są wśród naszych podopiecznych osoby, którym pomagamy odnaleźć się na rynku pracy. Cel stowarzyszenia jest jasny. Jeśli niepełnosprawność nie uniemożliwia podjęcia zatrudnienia, dokładamy wszelkich starań, by takim osobom pomóc w znalezieniu i utrzymaniu pracy, która okazuje się najlepszym rodzajem rehabilitacji.
Doświadczenie zdobyte podczas wolontariatu sprawiło, że w 2005 roku postanowiłam założyć własne stowarzyszenie „Arteria”. Działamy już od ośmiu lat. Jeśli chodzi o stosunek do osób z niepełnosprawnością intelektualną, mamy jeszcze dużo do zrobienia, ale warto również zauważyć, iż w porównaniu z 2005 rokiem sytuacja się poprawiła. Cenię sobie współpracę z Biblioteką Śląską. Wymieniamy się warsztatami, zaraziliśmy się także digitalizacją, którą chcemy prowadzić we własnym zakresie, mam nadzieję nadal w porozumieniu z biblioteką. Bardzo dobrze układa się także współpraca z kierownik Działu Integracyjno-Biblioterapeutycznego panią Dagmarą Bałycz z Filii nr 1 Miejskiej Biblioteki Publicznej w Katowicach, gdzie organizujemy wystawy prac naszych podopiecznych czy coroczne jasełka.
Pracy jest bardzo dużo, obecnie odpowiadam przede wszystkim za biurokratyczne zaplecze projektów unijnych i grantów, które już realizujemy albo o które się staramy. Łapię oddech, aby móc działać dalej. Mimo wszystko uważam, iż możliwości jest więcej, niż jesteśmy w stanie zrobić. Trzeba jednak uważać, żeby się nie wypalić. Przyznam szczerze, że zwykle pod koniec roku jestem na krawędzi. Zdarzało się, że myślałam o zamknięciu stowarzyszenia. Potem wspólnie z zaangażowanymi w nie ludźmi dochodziliśmy do wniosku, że po tylu latach byłoby to nierozsądne. Nie w sensie materialnym, ale w kontekście naszego wspólnego, wieloletniego zaangażowania. Stowarzyszenie to nie ja, lecz my. Mimo chwil zwątpienia muszę przyznać, że bardzo lubię swoją pracę. Niedawno miałam gorszy dzień. Przyszedł Marcin, jeden z naszych podopiecznych, i powiedział: „mam coś dla ciebie”. Niemalże codziennie dostaję od niego obrazek, ale tym razem coś się zmieniło. Specjalnie dla mnie użył barw, którymi wcześniej nie malował. To są niby takie drobnostki, subtelności, ale jeżeli się im bliżej przyjrzeć, nadają niesamowitego kolorytu mojej pracy i między innymi z nich czerpię siłę, by dalej pracować i prowadzić stowarzyszenie.