W poprzednim felietonie wspominałem o brawurowej akcji policji, której funkcjonariusze wlepili mandaty aktorom francuskiego teatru za prezentowanie się sauté (czyli nago) podczas spektaklu. Z braku miejsca nie wyjaśniłem, jak doszło do tej interwencji. Wszyscy, którzy w przeszłości poznali całą serię dowcipów o milicjantach, nie mają – mimo zmian ustrojowych – wątpliwości, że policjanci nie poszli na spektakl uwiedzeni uśmiechem Melpomeny. Znaleźli się tam na skutek zwykłego donosu. Straszne grubiaństwo ze mnie wychodzi. Jakiego donosu? Jakiego donosu? Policjanci zareagowali jedynie na wyrażoną przez odpowiedzialnego obywatela troskę, co do możliwości naruszenia obowiązującego prawa. Tylko się Państwo nie popłaczcie nad tą gorliwością praworządnego obywatela. Idyllę mąci nieco fakt, iż źródło owej troski to akurat „Fakt”. Rzecznik owej gazety też pewnie ze wstrętem odsunąłby podejrzenia o jakimkolwiek donosie: Nasz dziennikarz nie zawiadamiał policji. Pytał tylko policję „czy takie zachowanie aktorów jest zgodne z prawem”. („Gazeta Wyborcza” 8.07.11). Ta tabloidowa mimoza chciała tylko uspokoić swoje sumienie. Teraz przynajmniej wiemy, skąd biorą się owe sensacyjne reportaże, których bohaterami są z reguły serialowi celebryci. Drzemiący pod nocnym lokalem w koszu na śmieci paparazzo, poziewując, dzwoni na policję i pyta: czy to prawda, że aktorzy występujący w serialach mają zgodę na jazdę samochodem po wypiciu paru drinków? Nie znajdując gotowej odpowiedzi na tak skomplikowany problem prawny, policjanci jadą przeprowadzić na miejscu wizję lokalną. My zaś na drugi dzień mamy w gazecie pełne z niej sprawozdanie, okraszone serwisem zdjęć serialowego wycirucha skutego kajdankami. A wszystko to z godnego podziwu respektu dla przestrzegania prawa.
W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (12.07.11 r.) Andrzej Bartyska, inspektor kontroli skarbowej z Gdańska, łagodzi nasze prostackie wyobrażenia o donosach: Nie mówimy „donosy”, bo można kogoś skrzywdzić. Dla nas to doniesienia. To, że „doniesienie” może skrzywdzić osobę niewinną, w ogóle nie jest brane pod uwagę. Zresztą parę akapitów dalej pan inspektor był łaskaw zapomnieć o udzielonej nam lekcji etyki i wali prosto z mostu: Donosy do US nie są czymś złym, wręcz przeciwnie, martwi mnie niewielka liczba donosów do innych urzędów (…). Przyjmując i czyniąc użytek z donosów, US pozwalają ludziom realizować potrzebę (…) wpływania na rzeczywistość, żeby cnota była nagradzana, a występek surowo karany. H a l l e l u j a h! H a l l e l u j a h! Chór z Mesjasza Haendla powinien wieńczyć koniec tego cytatu.
Ostatnio pojawił się na naszym prasowym rynku nowy miesięcznik o tytule jednoznacznie definiującym ideę pisma: „Donos”. Jego autorzy postanowili przechytrzyć Opatrzność (wszak donos – a do tego fałszywy – to jaskrawe i świadome naruszenie 8. § Dekalogu) i redakcję miesięcznika ulokowali w Częstochowie przy ulicy (no, jakżeby inaczej) Jasnogórskiej. Teraz losy pisma w rękach Opatrzności. Tylko czy Panu Bogu wypada czytać donosy, nawet wtedy, gdy nazwiemy je „doniesieniami”?