O wiecznych studentach

Za dawniejszych czasów funkcjonowali na uczelni tzw. wieczni studenci. Były to osoby, których przynależność do żakowskiej braci rozciągała się na wiele lat. Nie napisałem, że studiowały one wiele lat, gdyż w ich wypadku trudno czasem było mówić o studiowaniu w ogóle. Z reguły więcej było wśród nich mężczyzn, którzy traktowali status studenta z jednej strony jako parasol ochronny przed służbą wojskową, z drugiej - jako płaszcz do skrywania innych działań, takich jak praca zarobkowa w kraju lub (nawet) za granicą, zdobywanie ośmiotysięczników, wycieczki z biurem "Almatur", służące w istocie handlowaniu różnymi towarami i walutą, może też działalność konspiracyjna. Wieczni studenci, z jakimi się stykałem, byli przeważnie już nieco bardziej zaawansowani wiekiem, do kolegów z roku (jeśli w ogóle potrafili określić, na którym są aktualnie roku) mieli stosunek lekko pobłażliwy, tak samo też się odnosili przynajmniej do części kadry naukowej (pamiętam, jak pewien wieczny student oznajmił nam z dumą, że osoba prowadząca ćwiczenia jest młodsza od niego).

Jeszcze na początku lat 90., gdym zaczynał swoją karierę jako dydaktyk, spotykałem się z egzemplarzami wiecznych studentów tego typu. Szczególnie utkwił mi w pamięci niejaki M., z którym miałem wątpliwą przyjemność spotykać się na zajęciach na szczęście chyba tylko przez jeden semestr. O tym, że jest wiecznym studentem, przekonałem się dopiero później, bo przez wiele lat pałętał się on po korytarzach naszego wydziału, usiłując zaliczać jakieś przedmioty. Należał on wszak jeszcze do innej mniejszości akademickiej, która daje się poznać na naszym wydziale. Sądził on mianowicie o sobie, że jest poetą, a co więcej, podobnie zdawali się sądzić przynajmniej niektórzy krytycy literaccy. W związku z tym przejawiał głęboką niechęć do wszystkich przedmiotów na polonistyce, które nie dotyczą poezji, w szczególności zaś do przedmiotów językoznawczych. A niechęć tę manifestował, rzekłbym, całym swoim ciałem i duszą. Jego wygląd, gdy pół siedział, pół leżał, opierając się na ławce, podczas ćwiczeń, najlepiej można opisać Mickiewiczowskim skrzydlatym słowem: "wzrok jego dziki, suknia plugawa". Do tego mina wyrażająca brak jakiegokolwiek zainteresowania przedmiotem ćwiczeń, ba, wręcz pretensję, że się musi zajmować tak przyziemnymi i nikomu niepotrzebnymi rzeczami jak językoznawstwo. Tak się zresztą dziwnie złożyło, że w jednej grupie ćwiczeniowej było jeszcze kilka osób o podobnie niechętnym stosunku do przedmiotu zajęć, zachowujących się jak na standardy uczelniane, dość niekonwencjonalnie, m. in. przysypiająca w ławce panienka o zastanawiająco małych źrenicach, budzących podejrzenie, że korzysta ze środków odurzających. Prowadzenie zajęć było zatem czynnością dość przykrą pod względem fizycznym i mało dającą satysfakcji duchowej. Wspomniany M. do dziś pojawia się w naszym gmachu, nie wiem, w jakim charakterze, bo już chyba po tylu latach przestał być studentem; w każdym razie walory estetyczne jego wyglądu od tego czasu się nie zmieniły, a i maniery pozostały podobne (nigdy na przykład nie poznawał mnie on na korytarzu i tak pozostało do dzisiaj).

Dziś wiele się mówi o tym, że instytucja wiecznego studenta utraciła rację bytu. Przytacza się przykłady młodzieży, która już w czasie studiów podejmuje pracę zawodową w firmach, korporacjach itp., by po zdobyciu dyplomu (albo tylko po uzyskaniu tzw. absolutorium) zanurzyć się w tej pracy na dobre. Ludziom tym zależy więc na jak najszybszym ukończeniu studiów. Dotyczy to jednak, jak mi się wydaje, tylko niektórych kierunków i tylko części osób.

Rys. Marek Rojek
Można zaryzykować twierdzenie, że wieczni studenci nie zginęli wraz ze zmianą systemu kształcenia, zmienili się tylko pod względem wewnętrznym i zewnętrznym. Przede wszystkim zmieniły się ich motywacje, które na pewno znacznie częściej są intelektualne niż tylko czysto merkantylne. Dla współczesnego wiecznego studenta uczelnia już nie jest tylko pretekstem do rozwijania innych aktywności, ale w większym stopniu korzysta on z jej oferty edukacyjnej i możliwości, jakie w tej materii status studenta daje. Jest też bardziej pokornie nastawiony do profesorów (choć czasem musi sobie ulżyć i bluznąć na tego i owego na zapewniającym przynajmniej pozorną anonimowość forum internetowym), niechęć do niektórych przedmiotów starannie ukrywa, starając się być grzecznym i zdobywać bardzo dobre oceny. A wszystko po to, żeby uzyskać jak najwyższe stypendium naukowe, może też stypendium ministerialne, które daje mu utrzymanie na niezłym poziomie w porównaniu z tym, co by zarabiał pracując w wyuczonym zawodzie, nie wspominając o zajęciach dorywczych. Nawiasem mówiąc, wspomniane stypendium ministerialne od połowy lat osiemdziesiątych, odkąd jest wypłacane, przeszło znaczącą ewolucję. Na samym początku, aby zostać jego zdobywcą, wystarczyło mieć bardzo wysoką średnią ocen, przygotować referaty naukowe, publikacje. Dziś trzeba się wykazać również, a może przede wszystkim tzw. działalnością: społeczną, środowiskową, studiami na dwóch kierunkach, Bóg wie czym jeszcze. Gdy czytam o dokonaniach kolejnych stypendystów, jestem pełen podziwu, kiedy znajdują oni jeszcze czas na naukę, a przede wszystkim na pracę naukową, która - jeśli ma być wykonywana rzetelnie - wymaga właśnie czasu i zaangażowania. Mnoży więc taki kandydat na stypendystę swoje aktywności. Studiuje na dwóch kierunkach, uczęszcza na spotkanie kilku kół naukowych jednocześnie (na prośbę jednego takiego delikwenta przesuwałem kiedyś godzinę rozpoczęcia zebrania koła naukowego, a on i tak nie przychodził). Część zajęć odbywa w Katowicach, część w Sosnowcu, część zaś w Warszawie, Krakowie, Pradze, Nowosybirsku. Potem kończy jeden kierunek, zostaje doktorantem, pobiera stypendium, jednocześnie na drugim - jako student - pobiera stypendium naukowe. Tu jeszcze zrobi jakiś kurs, tu studia podyplomowe. Sam jestem ciekaw, jak długo można w tym stanie wytrwać.

Bynajmniej nie jestem przeciwnikiem tzw. mobilności studentów. Jeśli macierzysta uczelnia nie daje studentowi satysfakcjonującej oferty w jakimś zakresie, skorzystanie z okazji wyrównania tego braku gdzie indziej jest jak najbardziej uzasadnione. Obserwacja jednak drogi naukowej kilku tego rodzaju wiecznych studentów, może pobieżna, bo oparta głównie na lekturze ich sylwetek publikowanych w "Gazecie Uniwersyteckiej" i w Internecie, wskazuje, że bywa inaczej. Zasługi i naukowe "eventy" są przez nich kolekcjonowane jakby mechanicznie, nie widać w tym żadnego przemyślanego planu, pomysłu na kształtowanie przyszłej kariery zawodowej. Może się więc narażę na krytykę, ale współcześni "wieczni studenci, choć tak inni od tych, jakich pamietam z czasów młodości, nie budzą mojego zachwytu. Choć ich sprawność w wykorzystywaniu szans, jakie daje młodemu człowiekowi współczesny system edukacyjny, zasługuje na zauważenie.

Piotr Żmigrodzki

Autorzy: Piotr Żmigrodzki, Rys. Marek Rojek