Wspomienie o Profesorze Stanisławie Grzeszczuku

Między Krakowem a Sosnowcem i Katowicami

I

Stanisław Grzeszczuk był człowiekiem wielkiego formatu. Poznaliśmy się i stosunkowo szybko zaprzyjaźnili na początku roku akademickiego 1952-1953. Było to w Krakowie przy ulicy Gołębiej 20, czyli w słynnym "Gołębniku", gdzie podjęliśmy studia polonistyczne na ówczesnym Wydziale Humanistycznym. On od samego początku interesował się głównie piśmiennictwem staropolskim, ja dwudziestowiecznym. Pozwalało to nam dopełniać się. Łączyło nas przekonanie, że literatura dawna nie jest, i nie może być zbiorem martwych archiwaliów. Przecież w dawnych wiekach funkcjonowała jako literatura "współczesna". Badając z czasem literaturę staropolską Stanisław Grzeszczuk wydobywał z niej wartości trwałe, żywe i aktualne w naszej współczesności. Refleksje na tematy naukowe łączyliśmy z licznymi wędrówkami po górach. W pejzażu Tatr czy Beskidów rodziły się pomysły naszych książek i artykułów, prac zbiorowych, odczytów. Do niezapomnianych tygodni należą pobyty w Murzasichlu, gdzie wielekroć nasze rodziny spędzały wakacje. Ponad czterdzieści lat przyjaźni nie sposób szczegółowo opisać. Ten czas właściwie można oznaczyć poprzez rekonstrukcje obrazów zdarzeń, w jakich uczestniczyliśmy.

Na co dzień odwiedzaliśmy się (rodzinnie) imieninowo, urodzinowo, świątecznie. Czasem udawaliśmy się na spacery po Plantach Krakowskich, Rynku Głównym, ulicy Sławkowskiej. Grzeszczukowie odwiedzali nas w Nowej Hucie, w domu na Osiedlu Szklane Domy. Niekiedy decydowaliśmy się na "łazęgę" nad Zalewem, lub na wypad na Kopiec Wandy w Mogile. Z przyjemnością też udawaliśmy się do nich na Krowoderską. W maju obchodziliśmy imieniny Stasi, w listopadzie Staszka. Tam było też przyjemnie. Rodzice Stasi Grzeszczukowej byli uroczy. Przybyli ze Lwowa wraz z całą barwną obyczajowością, humorem i wspaniałą kuchnią. Sporo czasu spędzaliśmy ze Staszkiem we dwójkę. Między zajęciami "wpadało się" na kawę do Noworola. Raz na miesiąc - na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych - stać nas było, przy niezbyt wysokich pensjach nauczycieli UJ, na spędzenie dwóch, trzech godzin w restauracji... "Wierzynek" (gdzie te czasy?). Konsumpcja i żarliwe dyskusje o literaturze, sztuce i życiu - to dobra kompozycja. Ale trzeba powiedzieć, że nie tylko żyliśmy Noworolami i "Wierzynkami". Wiele się działo na Gołębiej w Krakowskim Oddziale Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza, któremu przewodził przez długie lata, uroczy, niezapomniany Franciszek Bielak, który, gdy wziął do redagowania przed wydrukowaniem któryś z naszych artykułów, z wielką maestrią korygował i doskonalił tekst. Systematycznie chodziliśmy ze Staszkiem na ulicę Sławkowską 17. Tam w sali głównej Polskiej Akademii Nauk często odbywały się zebrania Komisji Historycznoliterackiej. Wspominam ze wzruszeniem te czasy i te zebrania. Zwłaszcza ludzi: Stanisław Pigoń, Juliusz Kleiner, Zenon Klemensiewicz, Kazimierz Wyka, Henryk Markiewicz, Jan Nowakowski, Wincenty Danek, Mieczysław Piszczkowski, Maria Dłuska, "Marysieńka" Bobrownicka, Mieczysław Karaś, Mieczysław Brożek, Tadeusz Ulewicz, Wacław Kubacki, Ewa Ostrowska, Juliusz Kijas, Witold Taszycki, Stanisław Jodłowski, Franciszek Sławski, Stanisław Safarewicz, Maria Brodowska-Honowska, Irena Bajerowa.

Byli w tym pysznym pejzażu nasi koledzy: Tomasz Weiss, Marian Stępień, Zenon Jagoda, Stanisław Burkot, Bolesław Faron, Jerzy Rusek, Kazimierz Polański i jego brat Edward, Franciszek Ziejka, Stanisław Jaworski, Zenon Uryga, Józef Białek, Tadeusz Bujnicki, Jacek Kajtoch, Julian Maślanka, Stanisław Stachowski.

W Krakowie mieliśmy przyjaciół - Tadeusza Nowaka, Jasia Zycha; za sprawą naszej koleżanki Elżbiety Zechenterówny bywaliśmy w domu Witoldostwa Zechenterów. Liczne też były kontakty (spotkania autorskie) z ludźmi pióra: Wisławą Szymborską, Adamem Polewką itp.

Foto: Archiwum Autora
Prof. Stanisław Grzeszczuk z żoną - Stanisławą
i synami: Maciejem i Michałem

II

Szczególną sprawą było - dziś już dla nas legendarne - Murzasichle. Przez kilka kolejnych wakacji mieszkaliśmy u "Jantki" w rozległej góralskiej chacie. Od czasu do czasu z Wojtusiem "Szczyrbatym", jej mężem, wypijaliśmy tradycyjną ćwiarteczkę, pogryzając własnym oscypkiem. Wojtuś opowiadał różne zdarzenia z przeszłości. Dużo ruchu było w Murzasichlu, kiedy nasze dzieci, ich (Grzeszczuków - Maciek) i (nasze - moje i mojej żony Joli) Beata i Andrzej zobaczyli na przeciwległym stoku zobaczyły palące się kopy siana. Okazało się, że zaczęto kręcić w tej okolicy słynny dziś serial o Janosiku. Chodziliśmy tam ze Staszkiem pilnując naszych ciekawskich. Były to piękne tygodnie, miesiące, nawet lata.

W okresie roku akademickiego - w tak zwanym międzysezoniu - spędzaliśmy po parę dni w miesiącu w Domach Pracy Twórczej Uniwersytetu Jagiellońskiego "Łada" lub "Lonka" położonych blisko Dużej Krokwi w Zakopanem. Stamtąd było bardzo blisko do drogi "nad reglami" i w wyższe partie Tatr. Pamiętam dokładną datę. 15 grudnia 1969 roku szliśmy z Kalatówek do Doliny Gąsiennicowej. Staszek odruchowo chwycił się gałęzi świerkowej, aby nie zsunąć się do niedużej przepaści. Śnieg spadł z gałęzi, a spod świerka przyszło olśnienie. W przytulnej niszy pojawiły się dwa przepiękne, zdrowe rydze...

Kiedyś w powrotnej drodze z wyższej strefy gór znaleźliśmy się w Dolinie Strążyskiej ze świadomością, że w tamtejszych bacówkach można sporo przysmaków zjeść. Głodni niczym wilki, szybko biegliśmy ostatnie kilkaset metrów. Okazało się, że nie ma wyboru dań. Gazda powiedział zrezygnowanym głosem, że ma tylko bigos, ale dość stary. Istotnie, staro wyglądał; był czarny niczym smoła, ale pachniał - niczego. Zaryzykowaliśmy. Ten czarny bigos, bezustannie odgrzewany, lecz nieprzypalany, zaledwie "pyrcący", okazał się w smaku - rewelacyjny. Też wszedł w świat grzeszczukowo-wójcikowskiej legendy.

Lubiliśmy się także wyrywać na dwudniowe wycieczki piesze. Pamiętna odbyła się trzydniowa łazęga, kiedy to Staszek miał już gotową książkę o literaturze sowizdrzalskiej, ale nie miał jeszcze dla niej trafnego tytułu. Był przekonany, że mam "dobrą ręke" do tytułów, stąd pomysł perypatetycznych rozważań na temat tytułów książek i artykułów. Wysiedliśmy z autobusu Kraków-Zakopane w "Jalukurkowej" Naprawie. Stąd niespieszno spacerem grzbietem Lubonia udaliśmy się do Rabki. Tam w domu PTTK był nocleg i dyskusja o sowizdrzałach. Były najdziwaczniejsze przymiarki. Rankiem siąpił deszcz, było zimno. Idąc w kierunku Turbacza powtarzaliśmy rytmicznie Eulenspiegel, Eulenspiegel! Tuż przed schroniskiem zajaśniało w naszych głowach: "Błazeńskie zwierciadło". Książka wyszła drukiem w krakowskim Wydawnictwie Literackim w roku 1970. Z tym dobrym pomysłem spokojnie schodziliśmy z gór odwiedzając Orkanową Porębę. Rozmawialiśmy o matce Franciszka Smreczyńskiego-Szmaciarza, która pieszo chodziła do Krakowa, aby synkowi dostarczyć trochę "wiktu i opierunku".

Kusiły nas wędrówki po okolicach Zawoi, Zybrzycy Dolnej i Górnej, gdzie - jak to zachwalał nam Mieczysław Karaś - znajduje się wspaniały skansen. Kiedyś wybraliśmy się autobusem do miejscowości Markowa. Zamieszkaliśmy u gospodarzy, spoglądając ciekawie w kierunku Markowych Szczawin, gdzie w rozległej łasze świerkowego i jodłowego lasu skryło się turystyczne schronisko. Następnego dnia szliśmy wolnym krokiem w kierunku Markowych Szczawin. Przed wejściem na Diablak zrobiliśmy solidny przystanek, zbierając siły. Było gorąco. Kiedy zdobyliśmy odcinek wejściowy idąc po łańcuchach i zbliżyliśmy się do szczytu, podziwiając kamienne gołoborze, zmroził nas pędzący z zawrotną szybkością mroźny wiatr. Pełne słońce i lodowaty wiatr. To ci dopiero...! Wnet odezwał się głód, wściekły, niesamowity. Po krótkim nasyceniu się wspaniałymi widokami pobiegliśmy wąską ścieżyną ku Krowiarkom. W zaciszu lasu zabieraliśmy się do jedzenia wiktuałów. Tu nowa klęska... Chmary much rzucały się na nas agresywnie. Trzeba było uciekać. Na przełęczy wypiliśmy trochę wspaniałej źródlanej wody, zeszliśmy serpentynami w dół, kierując się ku Zawoi, i zajadając po drodze wymarzone kanapki. W Zawoi-Fujacy w gospodzie duży kufel "Żywca" okazał się czymś bardzo trafnym.

Foto: Archiwum Autora
Początek lat 70-tych XX w. Hala Gąsienicowa w
Zakopanem. Dr hab. Stanisław Grzeszczuk (wówczas
docent UJ) z przyjacielem dr. Włodzimierzem Wójcikiem
(wówczas adiunktem UJ) oraz jego córka Beata

III

Pamiętam też wspólny autokarowy wyjazd na pogrzeb Juliana Przybosia do Gwoźnicy Dolnej pod Strzyżowem. Wiadomo, że poeta zmarł 6 października 1970 roku w Warszawie, nagle podczas przewodniczenia obradom II Międzynarodowego Zjazdu Tłumaczy Literatury. Zgodnie z własną wolą i życzeniem rodziny miał być pochowany w rodzinnej miejscowości. Stanisław Grzeszczuk wówczas (1967-1974) wicedyrektor Biblioteki Jagiellońskiej zorganizował zbiorowy wyjazd pracowników celu oddania ostatniej posługi nie tylko Przybosiowi-poecie, ale także - a może przede wszystkim - Przybosiowi byłemu dyrektorowi "Jagiellonki" (1951-1955). Zmarły został pochowany na miejscowym cmentarzu na malowniczym wzgórzu. Mówiło się, że jest to pochówek tymczasowy. Podobno władze (miejscowe?, warszawskie?) planowały na jednym ze wzgórz wybudowanie mauzoleum poety po to, by spoczął pośród pracujących tam oraczy i siewców zboża. Długo czekaliśmy na przyjazd żałobnego samochodu z Warszawy oraz oficjalnej delegacji, której przewodniczył Minister Kultury i Sztuki Lucjan Motyka. Udział w tej uroczystości był dla nas wielkim przeżyciem. Wracając do Krakowa nieustannie miałem przed oczyma feerię barw: żółci, złota, brązu, czy czerwieni, którymi były pokryte jesienne drzewa. Wszystko to zostało utrwalone na dziesiątkach zdjęć pozostających w naszych zbiorach. Szkoda tylko, że są to fotografie wyłącznie czarno-białe.

Na początku lat siedemdziesiątych odbyliśmy wycieczkę samochodową do Żelazowej Woli i Warszawy. Wyprawa była o tyle "luksusowa", bo moim pierwszym "Trabantem". W dworku Chopina nasz pojazd wzbudził wielkie zainteresowanie grupy japońskich miłośników Chopina. Potem spieszyliśmy się na Stare Miasto, do słynnej restauracji "Rycerskiej". Tu odbyła się - długo wspominana przez nas - przyjemna, ponadgodzinna gawęda z Profesorami: Wincentym Dankiem i Kazimierzem Wyką. Załatwiwszy sporo spraw w Pałacu Staszica, w Instytucie Badań Literackich, zbieraliśmy się do powrotu. W drodze do Krakowa zatrzymywaliśmy się w rejonie Gór Świętokrzyskich. Oglądaliśmy gołoborza. Fascynujące zwaliska kamieni pośród jodeł. Odwiedziliśmy Bodzentyn, Strawczyn, Rudę Strawczyńską - miejsca bliskie Stefanowi Żeromskiemu.

Stanisław Grzeszczuk był przednim uczonym-humanistą, prawdziwym człowiekiem o mentalności uniwersyteckiej. Jego szczególną cechą była życzliwość okazywana uczniom i kolegom. Lubił prowadzić badania zespołowe. Cieszył się nie tylko własnymi sukcesami, ale - co dzisiaj dość rzadkie - osiągnięciami innych. Właśnie wyznawał zasadę: Należy się cieszyć własnymi sukcesami, ale nie martwić sukcesami innych...

Te jego cechy szczególnie wyraźnie ujawniły się w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy nasilił współpracę z naszym Zakładem Bibliotekoznawstwa Instytutu Literatury i Kultury Polskiej wówczas działającym w Sosnowcu. Pod koniec życia przeniósł się na pierwszy etat do Uniwersytetu Śląskiego stając się prawdziwym filarem nowo powstałego Instytutu Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej. Niestety, te dobre lata przestały być dobre. Oto bowiem... Październik roku 1999!

Żegnając go na Cmentarzu Rakowickim, położyłem na jego trumnie gałązkę laurową - symboliczny znak podziękowania za dorobek, za dzieła, jakimi wzbogacił naszą kulturę i naukę oraz za te piękne lata naszej przyjaźni. Krzew laurowy przed laty przywiozła mi ciotka z Francji, gdzie mieszkała. Krzew ten rozrasta się. Jego obcięte gałązki kładę na grobie moich przyjaciół. Zaś ŻYWE SZCZEPY w doniczkach daję moim uczniom, doktorantom, habilitantom i młodym profesorom z życzeniami na długie, szczęśliwe i mądre ŻYCIE.

WŁODZIMIERZ WÓJCIK