Właśnie wysłuchałem niespodziewanego wystąpienia prezydenta, które miało zachwiać posadami Rzeczpospolitej. Ponieważ naród zmobilizowany przez media trwał w napięciu przez kilka godzin, pan prezydent doszedł do wniosku, że rozkosz napięcia trzeba przedłużyć i opóźnił o godzinę swoje pojawienie się na ekranach. Bardziej nie mógł, bo nie mieszka w Pałacu Namiestnikowskim i zanim dojechałby do domu, zrobiłoby się późno. A prezydent powinien kłaść się spać niezbyt późno, bo jak on będzie wyspany, to będą mogli wreszcie zasnąć ci, którzy nie śpią, by spać mógł ktoś. Suspens był jak u Hitchcocka, ale dalej to już jak w polskim filmie: jest jakiś pomysł, akcja się nawet zaczyna rozwijać, ale po paru scenach reżyser i scenarzysta dochodzą do wniosku, że ich to nudzi, co się zresztą udziela widzom. Tak więc prezydent wystąpił, parlamentu nie rozwiązał, ani nawet nie powiedział nam z okazji Walentynek, że nas kocha. Ale chyba nas kocha?
Być kochaną(-ym) to bardzo ważna sprawa. Bez poczucia ogarniającego ją uczucia młodzież może się zestresować i niewłaściwie realizować proponowane przez władze edukacyjne programy wychowawcze. Ministerstwo rozważa bowiem, kierowane miłością do Ojczyzny, wprowadzenie do szkół nowych programów wychowawczych. Już bowiem starożytni Polacy wiedzieli, że takie będą Rzeczpospolite, jak ich młodzieży chowanie. Nie będzie więc ukochanej IV Rzeczpospolitej, jeśli chów młodzieży pozostanie na poziomie III RP. Co prawda urzędnicy resortowi kierują swą łaskawą uwagę na uczniów szkół podstawowych i średnich, ale uprzedzając ich skromne zamiary, uczelnie nie powinny chować głowy w piasek. Wszak źle wychowane pokolenie, które zaczęło pobierać nauki w mrocznych latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, dotarło na uniwersytet dzięki wytężonym zabiegom swoich nauczycieli oraz nieograniczonemu miłosierdziu komisji rekrutacyjnych. Przez długie lata przechodzili z klasy do klasy i nikt nie próbował ich zatrzymać z powodu złego zachowania. Wielu spośród nich może mieć żal, wszak młodzi ludzie potrzebują zainteresowania, nawet jeśli okazywane jest ono poprzez ojcowską surowość. Nie zdziwiłoby mnie więc, gdyby oczekiwali, że uniwersytet zajmie się nie tylko wtłaczaniem w ich czyste (bo rzadko używane) umysły abstrakcyjnej wiedzy. Tak, oto wyzwanie na miarę procesu bolońskiego, oto kolejny polski wkład w budowę nowej, lepszej Europy. Trzeba zauważyć, że chociaż generalnie sprawy wychowania nie mają się najlepiej - koronny dowód to zainteresowanie samego ministra - to paradoksalnie stawia uczelnie wyższe w dogodnej sytuacji wyjściowej. Kiedyś bowiem było tak, że wkroczenie do auli wykładowej było zarazem wejściem w dorosłe życie, uwolnieniem spod kurateli rodziców i belfrów, którzy rozpoznawali podopiecznych na kilometr. Nic dziwnego, że palma niekiedy odbijała, zawory bezpieczeństwa nie wytrzymywały i młodość szumiała, bo przecież młodość wyszumieć się musi. Teraz wiek szumienia znacznie się obniżył, więc indeksy otrzymują weterani klubów i dyskotek, którzy lata najdzikszych swawoli mają już za sobą. Dzieci się teraz bardzo szybko starzeją, a ponieważ dorośli szybciej też dziecinnieją; wygląda na to, że osławiony New Age to będzie Uni Age - wszyscy będą mentalnie w tym samym wieku, a jak chirurgia plastyczna i transplantologia poczynią postępy, to i fizycznie różnicy nie będzie widać.
Czytelnicy, którzy zechcą popuścić wodze fantazji znajdą na pewno znacznie więcej sposobów wychowawczego oddziaływania na przyszłość narodu. Być może część z nich będziemy musieli szybko wdrożyć, bo jakkolwiek dotychczas nasi studenci są raczej dobrze ułożeni, to przecież wskutek postępującej tendencji do szerokiego otwierania drzwi przed każdym, kto zechciałby postudiować, w końcu przejdą przez nie również ci, którzy nakładają nauczycielom kubły na głowę.
Stefan Oślizło