Polska w świecie współczesnym

Powoli kończy się kolejny rok akademicki i to, zdaje się, jest głównym powodem do radości. Nie tylko dlatego, że w perspektywie wakacje, na które i tak nas nie stać, ale przede wszystkim dlatego, że udało się znowu zakończyć jeden cykl uniwersyteckiej edukacji. Biorąc pod uwagę wszelkie trudności, głównie natury finansowej, naturalne procesy zyskują rangę wydarzeń, zwłaszcza, że niektóre uczelnie w Polsce postanowiły wysłać swoich pracowników na urlopy bądź zamknąć się na cztery spusty podczas letnich miesięcy, żeby zaoszczędzić na prądzie. Być może w ten sposób polska nauka dokonuje kolejnego kroku w kierunku nowoczesności, czytaj: amerykanizacji. Jak bowiem niezbyt powszechnie wiadomo amerykańskie uczelnie płacą tylko za dziesięć miesięcy pracy. Inna rzecz, że płacą na tyle wystarczająco, iż jakoś te pozostałe dwa miesiące można przebiedować. Nie można jednak rzucać się całkowicie w wir postępu: na razie wprowadzi się bezpłatne urlopy, a potem się pomyśli, czy podnieść płace. U nas taki sposób na nowoczesność jest zresztą stosowany dosyć powszechnie, co można stwierdzić obserwując dynamikę akcji dostosowujących Polskę do wymagań Unii Europejskiej. Nie podejmuję się opisu tych wszystkich działań, które w imię europejskich standardów podejmuje się na naszej ziemi. Z pewnością "polska droga do europeizmu” zasługuje na poważniejszy traktat niż taki zwykły felieton. Z pewnością warto by też było powołać do życia jakieś organizacje pozarządowe, które w ramach porozumień poziomych ze zwykłymi mieszkańcami Unii ustalałyby co tak naprawdę jest europejskim standardem, co jest sugestią brukselskich urzędników, a co efektem neofickiej nadgorliwości nadwiślańskich unitów. W gruncie rzeczy bowiem raczej dość mało wiemy na ten temat. Niby informacji jest coraz więcej, ale pochodzą one głównie z materiałów produkowanych w różnych unijnych komitetach, albo z enuncjacji miejscowych ekspertów, którzy mówią raczej o teoretycznych modelach niż o prawdziwym życiu. Żeby nie uciekać zbyt daleko od konkretu, ja na przykład chętnie bym się dowiedział, gdzie jeszcze w Europie panuje taki kult ,,Listy Filadelfijskiej” jak w naszym kraju. A może to w Ameryce pozycja naukowa jest pochodną punktów zdobytych za publikacje w jedynie słusznych czasopismach?

Zostawmy jednak Europę samej sobie, bo na razie wygląda na to, że do Unii zostaniemy przyjęci albo nieprzyjęci niezależnie od tego, czy się dostosujemy, czy nie dostosujemy. W każdym razie relacjonowane przez prasę wypowiedzi osób odpowiedzialnych za nasze ewentualne "wunięwstąpienie” dzielą się na parzyste i nieparzyste: jeśli w miesiącu parzystym ktoś powie, że nas weźmie i to najlepiej od przyszłego kwartału, to w miesiącu nieparzystym - czasem z tych samych ust - usłyszymy, że przed nami jeszcze kawał drogi i wiele nieparzystych miesięcy. Czy w ramach naszego śląskiego wkładu w dzieło europejskiej jedności nie można by założyć katedry europsychologii, która zajęłaby się stanem ducha eurokratów? A może wystarczy zaprosić prof. Czapińskiego z serią wykładów? On tak pięknie tłumaczy i zdradę, i kłamstwo, i grzech, a ponadto z bezwzględnym znawstwem wypowiada się na każdy temat. Tańczy, śpiewa, recytuje, ale w odróżnieniu od Koła Gospodyń Wiejskich nie jest okrągły. Na pewno psychika brukselczyków nie stanowi dla niego tajemnic, podobnie zresztą jak każde inne zjawisko.

Zostawmy więc Europę z jej standardami, które są na tyle pojemne, że można z nich wydedukować decyzję "za”, a nawet "przeciw”. Prawdę mówiąc to już u nas też potrafią od dawna, więc pewnie nie za to Europę kochamy. Ale jak się nie ma co się lubi, to trzeba lubić co się ma. Z wiosną pojawiają się polskie listy standardów, zwane rankingami wyższych uczelni. Na pewno moi bardziej uczeni koledzy zechcą je przeanalizować i omówić, więc nie będę się tutaj żołądkował z powodu wyższości Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego nad naszym. Ciekaw jednak jestem, czy w związku z dość ważącym składnikiem oceny, jakim jest opinia przedsiębiorców o absolwentach danej uczelni, ktoś próbuje dowiadywać się, gdzie znajdują pracę nasi magistrowie. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to trudne zagadnienie, ale dla promocji uczelni chyba nieobojętne. Może jakieś wyrywkowe ankiety, a może po prostu odnotowywanie sukcesów zawodowych naszych absolwentów leżałoby w interesie uniwersytetu. Mając takie dane w ręku, łatwiej byłoby dyskutować z potocznymi opiniami. "Na szczęście” podróże w Polsce są drogie, podobnie jak utrzymanie poza miejscem zamieszkania, więc miejscowych kandydatów na studia zapewne nam nie zabraknie. Jednak w dalszej perspektywie (gdy już będziemy w tej Unii i wszystko będzie lepsze i tańsze, albo gdy pod rządami SLD wszystko będzie jeszcze lepsze i jeszcze tańsze), można się spodziewać, że takie rankingi będą wywierać duży wpływ na decyzje maturzystów. W związku z tym promocja Uniwersytetu powinna być coraz bardziej dynamiczna, być może śmielej należy też nalegać na poszczególne wydziały, by ich oferta programowa była konkurencyjna wobec innych ośrodków.

A poza tym słabo wypadamy pod względem wielokulturowości. Krótko mówiąc trzeba nam naszego Olisadebe. Reprezentacja Polski w piłce nożnej gra znacznie lepiej, od kiedy się zrobiła wielokulturowa. A może by tak sprowadzić kogoś z Brukseli? Tylko czy ktoś z Brukseli sprosta naszym standardom?