Z prof. Ireneuszem Opackim – laureatem Nagrody Miasta Sosnowca i Nagrody Prezydenta Katowic – rozmawiamy o życiu i pracy humanisty w śląskim środowisku akademickim, a przede wszystkim... poza nim.
Na Uniwersytet Śląski przyjechał Pan z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i podjął Pan pracę w uczelni, powołanej do życia w samym centrum myśli technicznej. Podjęcie takiej decyzji po studiach i wieloletniej już pracy uniwersyteckiej w Lublinie, mieście i społeczności o tradycjach przede wszystkim humanistycznych, było sporym wyzwaniem. Jak wspomina Pan początki pracy w tym nowym i obcym dla Pana środowisku?
Rozumiem, że chodzi Pani o współpracę ze środowiskiem pozauniwersyteckim, z otoczeniem społecznym uczelni i że o tym głównie będziemy rozmawiali. Bo jeśli chodzi o pracę wewnątrz uczelni, to nie ma tu radykalnych różnic wobec innych uniwersytetów, ich ustroje i programy są raczej podobne - może poza tym, że Uniwersytet Śląski jest uczelnią młodą, a jego Wydział Filologiczny dopiero powstawał, gdy podjąłem w nim pracę, co rodziło wiele dodatkowych zadań, również organizacyjnych, nietypowych dla uczelni o ustabilizowanej tradycji. Niemniej i to zewnętrzne środowisko również nie było dla mnie całkiem nowe i obce, jako że po tzw. repatriacji z Czortkowa w roku 1945 osiedliśmy w Gliwicach, gdzie ukończyłem gimnazjum i liceum i dopiero w r. 1953 wyjechałem do Lublina na studia, systematycznie zresztą odwiedzając rodziców w Gliwicach. Byłem więc z tym regionem raczej dobrze oswojony, jest to wszak moja druga po Podolu, niezapomnianym „kraju lat dziecinnych”, ziemia rodzinna - kraj wczesnej młodości. Do powrotu w te strony skłoniły mnie przede wszystkim względy rodzinne - rodzice wymagali już opieki, na sprowadzenie ich do Lublina nie było szans. Tu zaś akurat powstawał Wydział Filologiczny w Sosnowcu, otwierało się szerokie pole działań, co też stanowiło niemałą pokusę. Sprzyjał również temu prof. Kazimierz Wyka, promotor mojego doktoratu, wieloletni przewodniczący Rady Naukowej śląskiej polonistyki. W efekcie wróciłem do „kraju lat młodości”.
Przyznana Panu ostatnio Nagroda Miasta Sosnowca, a dwa lata wcześniej Nagroda Prezydenta Katowic świadczą, że Pana związek z ziemią śląsko-zagłębiowską wykroczył poza ramy standardowej pracy uniwersyteckiej. Czy było to trudne i czy działalność ta wymagała specjalnych zabiegów z Pana strony?
Na początku obracałem się niemal wyłącznie w środowisku uniwersyteckim, zadaniem najistotniejszym było współorganizowanie szybko rozrastającej się, szczupłej dotychczas polonistyki, stworzenie Zakładu Teorii Literatury, kształtowanie jego kadry... Rychło jednak okazało się, że współpraca ze środowiskiem zewnętrznym jest czymś w warunkach śląskiej polonistyki niebywale ważnym - uniwersytet był młody, jeszcze bez szerszego a zrośniętego z nim zaplecza środowiskowego, siłą rzeczy dość słabo zakorzeniony w świadomości i tradycjach społeczności regionu. Toteż założyłem w Sosnowcu oddział Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza i rozpoczęliśmy intensywną współpracę ze szkolnictwem i z instytucjami kulturalnymi regionu, przede wszystkim z katowickim Pałacem Młodzieży, gdzie uzyskaliśmy niezwykle oddanego, pełnego pasji i do dziś niezawodnego współpracownika i przyjaciela w osobie pani Ziuty Rebeś. Sosnowiec, Gliwice, Bielsko, Bytom, Będzin, Zabrze, Dąbrowa Górnicza, Zawiercie, Bieruń, Tarnowskie Góry... Wszędzie tam mieliśmy swoje „punkty odczytowe”, zaprzyjaźnione szkoły i instytucje, w których wygłaszaliśmy cykle prelekcji o literaturze i kulturze polskiej. W Katowicach były to m. in. Dom Literatury, bardzo efektywnie pracujący Miejski Dom Kultury „Koszutka”, w ostatnich latach także Biblioteka Śląska, w Sosnowcu „Mała Akademia Literatury” w niezwykle żywej Galerii Extravagance... Tak powstawało bezpośrednie zaplecze społeczne sosnowiecko-katowickiej polonistyki. Dziś, po trzydziestu niemal latach tej pracy, jesteśmy już wcale nieźle zakorzenieni w regionie, w każdej niemal szkole czy instytucji kulturalnej pracują nasi absolwenci, współpraca się utrwaliła, nasza działalność uzyskała już pewną zapisaną w świadomości wielu środowisk regionu tradycję.
To, co Pan mówi, zaprzecza dość mocno tradycyjnemu postrzeganiu uniwersyteckich naukowców jako ludzi zagrzebanych w książkach, odizolowanych od życia społecznego, takich trochę pustelników, a trochę arystokratów nauki...
Owszem, środowiskom uniwersyteckim zawsze towarzyszyła pewna kastowość i izolacja, do dziś zresztą obecna w życiu środowisk naukowych. Wynikała ona z wielu przyczyn, nie wszystkie z nich zasługują na nieprzychylną ocenę co radykalniejszych demokratów - jak pewna elitarność i nieprzenikalność, wiążąca się m. in. z samoobroną przed ingerencją np. polityki w strefę nauki, jak swoisty feudalizm społeczności uniwersyteckiej, opartej na hierarchii autorytetów intelektualnych i tytułów naukowych, co zresztą nie zawsze, jak wiemy, się pokrywa... Te cechy uniwersytetu straciły w Polsce powojennej znacznie na ostrości, nie zawsze z korzyścią dla nauki i edukacji, choć demokratyzacja społeczności uniwersyteckiej jest zjawiskiem zasadniczo pozytywnym, zgodnym z ogólną tendencją myślenia o świecie w naszej kulturze współczesnej. W przypadku jednak śląskiej polonistyki uniwersyteckiej, czy, szerzej, humanistyki, chodziło o inne nieco sprawy przede wszystkim. Społeczeństwo było bez tradycji uniwersyteckiej, stechnicyzowane, o mentalności kształtowanej przez kulturę regionu przemysłowego. Uniwersytet ze swoją dominacją humanistyki nie był tu zjawiskiem poczuwanym w szerokich kręgach społecznych jako „swoje” i choć przez pewne kręgi elit, skądinąd dość szczupłe, był od wielu dziesięcioleci pożądany, to dla szerszej społeczności stanowił ciało dość egzotyczne i obce. Tym bardziej, że była ta humanistyka tworzona przez uczonych siłą rzeczy w zdecydowanej większości napływowych. I tu trzeba było wiele zmienić, jeśli uczelnia miała autentycznie wrosnąć w tradycje społeczności regionu, jeśli miała być postrzegana jako uczelnia autentycznie „własna”, uznana za prawdziwie „swoją”.
Może Pan dokładniej to wyjaśnić?
Na początku zdumiewały mnie nierzadko słyszane opinie, że Uniwersytet Śląski wcale nie jest za bardzo śląski - zdumiewały i denerwowały, gdyż zatrącało to dla mnie zbyt daleko posuniętym regionalizmem, by nie rzec prowincjonalizmem, co było mocno sprzeczne z rudymentarną zasadą uniwersyteckiego uniwersalizmu. Tym bardziej można było tak to rozumieć, że wcześniejsza polonistyka śląska, utworzona w katowickiej WSP, istotnie skupiała się głównie i w proporcjach chyba nadmiernie na problematyce regionalnej. Teraz jednak, jak się okazało, chodziło o inny aspekt związków między uczelnią a społecznością regionu. Z jednej strony rzec można, że uczelnia świadczy dla regionu usługi badawcze i, przede wszystkim, dydaktyczne. To jest naturalne, taki np. związek o arcydługiej tradycji istniał między Śląskiem a Uniwersytetem Jagiellońskim, który ma dla Śląska ogromne i nieprzecenione zasługi. Ale jest i druga strona medalu: gdy uczelnia nie tylko świadczy usługi edukacyjno-badawcze dla regionu, ale również wyrasta z niego, skupia jego własną elitę intelektualną, staje się w tym zakresie reprezentacją społeczności regionu, kadrą uniwersytecką przez ten region zrodzoną i wykształconą. Ten region zrodził wielu wybitnych humanistów - by wymienić tylko przykładowo kilku polonistów, Wiktora Weintrauba pochodzącego z Zawiercia, Jerzego Ziomka z Dąbrowy Górniczej, Bogdana Suchodolskiego z Sosnowca... To przecież najwyższej klasy humanistyczna elita uniwersytecka, której rodowodu nikt ze społecznością tego regionu nie kojarzy. Erygowanie Uniwersytetu Śląskiego miało zadośćuczynić obu tym kierunkom potrzeb społeczności. Z jednej strony miało udostępnić możliwie dużej ilości młodzieży regionu studia humanistyczne - tego ze względów czysto fizycznych Uniwersytet Jagielloński zaspokoić przecież nie mógł, mając pod swoją pieczą, ze względu na renomę, i tak więcej niż własny, krakowski obszar. Z drugiej strony w kadrze uniwersyteckiej miała znaleźć możliwości rozwoju własna elita intelektualna regionu, miała stać się jego w tym zakresie reprezentacją i w pewnym sensie nobilitacją.
Udało się?
Pierwsze - bardzo szybko, tu starczy porównać ilości przyjmowanych kandydatów z regionu śląsko-zagłębiowskiego na uniwersyteckie studia humanistyczne - w tym przypadku polonistyczne - u nas z liczbami studiujących wcześniej, na innych uczelniach. Drugie jest trudniejsze i powolniejsze - wykształcenie samodzielnego pracownika nauki to długi, co najmniej kilkunastoletni proces, budowanie własnej kadry uniwersyteckiej trwa długo. Ale rezultaty są już dziś widoczne, na polonistyce bardzo wyraźnie.
Sam ma Pan tu duży wkład, około trzydziestu wypromowanych doktorów, ponad dziesięciu z nich uzyskało już stopnie habilitacyjne, niektórzy stanowiska profesorskie...
Dziękuję, ale to trochę tak, jak by chwalić chłopa za to, że mu zboże wydajnie urosło, a on po prostu trafił na urodzajną glebę. Nie, nie jest to u mnie nadmiar skromności, wszak pojałtańskie losy żyzności podolskiego czarnoziemu świadczą, że wszystko można spaprać, czego chyba nie zrobiłem, ale zachowajmy rozsądek i patrzmy na całość polonistyki. Otóż dorobek młodszego, tu wykształconego pokolenia kadry instytutów polonistycznych naprawdę zasługuje na szacunek. Mogę tu wymienić tylko przykłady - jak wybitne habilitacje językoznawcze Bożeny Witoszowej czy Piotra Żmigrodzkiego, literaturoznawcze Krystyny Kłosińskiej, Aleksandra Nawareckiego czy Tomasza Stępnia, jak grupa młodych, ale posiadających już duży, ogólnokrajowy prestiż krytyków literackich - Marian Kisiel, Dariusz Nowacki, Dariusz Pawelec, Krzysztof Uniłowski, Paweł Majerski... Badania nad twórczością Teodora Parnickiego, szerzone epidemicznie przez Stefana Szymutkę, nad literaturą emigracyjną, inspirowane przez Marka Pytasza czy Józefa Olejniczaka, nad poezją skamandrytów, inicjatywy staropolan... To tylko przykłady, lista jest znacznie, znacznie dłuższa. To również prestiżowe nagrody za książki - nagroda I Wydziału PAN im. Aleksandra Brücknera, im. Konrada Górskiego, im. Klemensa Szaniawskiego (za najlepszy w kraju doktorat polonistyczny), nagrody PEN CLUBu... Są to osiągnięcia polonistyki bardzo młodej, wyrosłe z samodzielnych inicjatyw i realizacji badawczych kadry tu wykształconej.
Wszystko to łączy się z dwiema dalszymi sprawami: ze sprawą oceny osiągnięć oraz ze sprawą kształcenia młodej kadry, z kwestią stosunku mistrz – uczeń. Jaki ma Pan stosunek do dość nagminnego dziś hołdowania przy ocenie modnym ostatnio indeksom cytowań ?
Do hołdowania mam stosunek maksymalnie sceptyczny, do uwzględniania zaś przy ocenie indeksu cytowań - w miarę sceptyczny. Sam z zaistnieniem w tym indeksie kłopotów raczej nie mam, co mnie - jako polonistę - poniekąd nawet dziwi, mówił o tych sprawach w wywiadzie dla Państwa przed kilku miesiącami prof. Paszek. Początkowo zasada owego indeksu cytowań była przeniesiona automatycznie z tzw. listy filadelfijskiej, amerykańskiej - dla badaczy polskiej, narodowej literatury, kultury, języka czy historii nie do przyjęcia, gdyż lista preferowanych czasopism nie obejmowała czasopism najistotniejszych dla tych dziedzin, preferując charakterystyczny dla nauk ścisłych pułap uniwersalny, międzynarodowy, oraz siłą mechanizmu języka publikacji te kultury etniczne, dla których językiem własnym są języki kongresowe. Powodowało to swoistą, aprioryczną dyskryminację całych połaci badań humanistycznych, np. związanych z kulturami, literaturami czy językami narodowymi - w tym zakresie parametry „ważności” w humanistyce są zasadniczo różne od istotnych dla nauk ścisłych. Później to nieco złagodzono, wprowadzając bogatszy blok czasopism polskich - ale też ze znacznie niższą punktacją. Ponadto w tradycji europejskich nauk o literaturze czy kulturze rzeczą istotniejszą jest zaistnienie w cytacjach w monografiach, niż w czasopismach, tu z reguły odbywa się trwałe a nie doraźne wejście w obieg naukowy - a tego stosowany u nas indeks nie uwzględnia. Toteż polonista hołdować naprawdę nie ma tu czemu - niemniej jako jeden z parametrów oceny, ale o randze nie decydującej, warto brać go pod uwagę. Z pełną świadomością, że profesjonalnej rozprawie o polskiej ortografii nie należy obniżać punktacji dla tej przyczyny, że nie została opublikowana w piśmie anglosaskim, tylko w polskim.
A jak ma się sprawa z kształceniem kadry naukowej, ze stosunkiem mistrz – uczeń, co jest zresztą istotne również na poziomie studiów magisterskich?
To jest właśnie tak, jak z owym podolskim czarnoziemem, spapranym po Jałcie przez bardzo uczoną i planową ingerencję gospodarki kołchozowej. Mój profesor, Czesław Zgorzelski, dydaktyk naprawdę znakomity i troskliwy mawiał z naciskiem, że największym walorem mistrza jest umiejętność nie przeszkadzania uczniowi. Zdolny uczeń radzi sobie przede wszystkim sam.
A jeśli nie jest taki zdolny?
To akurat bardzo proste: nie powinien być uczniem. Sprawą zasadniczą dla mistrza jest umiejętny dobór uczniów stosownie do ich zdolności, pasji i zainteresowań - oraz do swoich naukowych kompetencji, tu jest zasadniczy moment ryzyka. Później chodzi przede wszystkim o stwarzanie im możliwości rozwoju, maksymalnie samodzielnego, w ramach obranego pola. Istnieją koncepcje szkół w polskim uniwersyteckim życiu literaturoznawczym, zespołów nawet bardzo zrygoryzowanych metodologicznie czy tematycznie, ale ja staram się tu być bardzo ostrożny. Zbyt daleko posunięte zrygoryzowanie tzw. szkoły może prowadzić do reprodukcji, do powielania wzorca, stanowić w istocie o zastoju dyscypliny. Dlatego mistrz już w założeniu winien mieć zasadę, że jego uczniowie będą się odeń dość znacznie różnili. Dobry uczeń to twórczo niewierny uczeń - to jedna z podstaw rozwoju nauki, kształtująca owocny stosunek między uczniem i mistrzem. Siłą więc rzeczy sam mistrz powinien mieć głowę nieco bardziej tolerancyjną dla inności niż jego własny, sobie nałożony rygor metodologiczny tudzież winien być troszeczkę rozgarnięty, by mógł próbować rozumieć ucznia, co bywa dolegliwe, ale taka to już profesja.
Nie kusi Pana wychowanie uczniów, którzy byliby wiernymi Pana kontynuatorami? Sam Pan ma bardzo określony i zrygoryzowany profil badawczy: badania nad poezją romantyczną i wyrastającą z tej tradycji, genologia teoretyczna i historyczna, określona metodologicznie sztuka interpretacji. Henryk Markiewicz zaliczył ongiś Pana w wywiadzie dla „Kuźnicy” do trójki najwybitniejszych polskich specjalistów sztuki interpretacji, więc może choćby tu warto...
Profesor Markiewicz to człowiek o gołębim sercu, Himalaje życzliwości i dobroci. Natomiast wspomniany przez Panią typ kształtowania uczniów rzeczywiście mnie nie kusi. Stanowi on istotne zagrożenie dla indywidualności młodych, nie prowadzi także do autentycznego rozwoju nauki. W nauce, szczególnie w humanistyce, polityka nakazowo-rozdzielcza nie zdaje egzaminu, tu muszą być autentyczne zainteresowania i pasje. Inaczej powstają nie tyle lepsi bądź słabsi uczeni, ile buchalterzy nauki, klęska uniwersytetów i zmora studentów, bezwyobraźniowe segregatory skodyfikowanej, podręcznikowej uczoności. Ponadto, na litość! Życie wśród osobników zmatrycowanych wzorcem mistrza musiałoby być niesłychanie monotonne, interesujący jest tylko dialog z innością. Fundować sobie we własnej katedrze czy seminarium takie piekło nudy? Za jakie grzechy? To już lepiej orać podolski czarnoziem, nawet ten zdewastowany, tam zawsze jakieś wykopalisko spod pługa wyskoczy.