Wyznacznikiem jego sukcesu jest kilkadziesiąt wydanych książek, które zostały sprzedane w łącznym nakładzie sześciuset tysięcy egzemplarzy. Andrzej Pilipiuk w ciągu dwóch ostatnich dekad stał się jedną z najważniejszych postaci polskiej literatury. Pisarz przyjął zaproszenie Grupy Literackiej „Kameleon” i spotkał się ze studentami Uniwersytetu Śląskiego, którym opowiedział między innymi o źródłach swoich inspiracji, autorach, którzy wpłynęli na jego twórczość, oraz o tym, gdzie zapisuje wszystkie idee i ile z nich jest godnych realizacji.
Na pomysł, aby zostać pisarzem, wpadł jako dziecko, zaczytując się w jednym z tomów przygód Pana Samochodzika. Jego motywację najsilniej wzmacniały wówczas dane dotyczące nakładu tej książki, który osiągał nawet kilkaset tysięcy sztuk.
– Pewnego dnia zerknąłem na stopkę redakcyjną, pomnożyłem liczbę egzemplarzy razy cenę jednego wydania i wiedziałem już, co chcę robić w życiu – powiedział żartem pisarz, dodając, że jego umysłu nie zaprzątały wówczas takie „szczegóły”, jak koszty druku, marża wydawcy czy księgarni. Zdradził także, że marzył wtedy o willi, podobnej do tej, jaką miał jego wujek, paszporcie, który pozwoliłby mu podróżować po świecie, i ewentualnie jachcie. – Wykalkulowałem, że przepustkę za granicę może dać mi albo zawód weterynarza, który uprawiał mój ojciec, albo archeologa – przyznał, dorzucając, że w końcu zrealizował drugą z tych możliwości.
Dość szybko przeszedł od literackich planów do czynów. – W wieku jedenastu lat zacząłem pisać, jak mi się wtedy wydawało, „arcydzieło”, które miało mnie wynieść na piedestał. Mówię o Norweskim dzienniku, którego tytuł zmieniał się wielokrotnie. Wersja docelowa miała mieć 24 tomy. Powtarzałem, że jak już debiutować, to z rozmachem! – wspomniał z uśmiechem Pilipiuk, który cykl opowiadań w końcu wydał, tyle, że w mocno zredukowanej wersji w porównaniu z pierwotnymi założeniami.
Zadebiutował pod koniec lat 90. na łamach czasopisma „Feniks” opowiadaniem Hiena. – Zapłacili mi za nie milion osiemset tysięcy starych złotych. Można więc stwierdzić, że po pierwszym sprzedanym tekście byłem milionerem! Nie powiedziano mi tylko, że wydawnictwo ma spory poślizg z płatnościami. Przychodziłem więc co jakiś czas do redakcji, a że głupio mi było pytać tylko o pieniądze – przynosiłem kolejne opowiadania. Zanim wypłacili mi honorarium za pierwsze, na biurku mieli zapas na dwa lata publikacji.
Na pytanie, która książka lub autor znacząco wpłynęły na jego wczesną twórczość, nie potrafił udzielić konkretnej odpowiedzi.
– W dzieciństwie lubiłem opowiadania o Muminkach. Wydaje mi się jednak, że nigdy się nimi nie zainspirowałem, no, może prócz wzmocnienia mojego zamiłowania Skandynawią. Gdy byłem nieco starszy, czytałem przygody Tomka Wilimowskiego autorstwa Alfreda Szklarskiego, które były dla mnie i moich rówieśników pewnego rodzaju przeżyciem pokoleniowym. Około piątej klasy podstawówki poznałem twórczość radzieckiego pisarza Kira Bułyczowa, szczególnie zbiór opowiadań Wielki Guslar i okolice – w tym przypadku krytycy dostrzegają podobieństwo z elementami fabuły moich niektórych tekstów, szczególnie jeśli chodzi o występowanie niewielkiej społeczności, rozmaitych animozji, konflikty i sąsiedzkie relacje przedstawione w krzywym zwierciadle.
W czasie studiów z kolei zetknął się z dziełami Aleksandra Grina. – Żałuję, że wpadłem na nie tak późno. W przeciwnym razie moja proza byłaby znacznie dojrzalsza, szlachetniejsza i ciekawsza językowo – ocenił pisarz.
Sztandarowym owocem pracy Andrzeja Pilipiuka stały się opowiadania o przygodach Jakuba Wędrowycza – egzorcysty, plugawego degenerata, kłusownika i bimbrownika, którego charakter uwypukla wszelkie negatywne stereotypy i przywary polskości. Pilipiuk wyjaśnił studentom, że postać bohatera swojego najpoczytniejszego cyklu zaczerpnął z samego życia.
– Nie musiałem wymyślać uniwersum, ponieważ ono istnieje w rzeczywistości. Może jedynie nieco je przerysowałem – przyznał i dodał: – Przez lata jeździłem do rodziny do Wojsławic, gdzie co środę organizowano targ. Zjeżdżali się wtedy mieszkańcy pobliskich wioch, a że gospodarstwo mojego dziadka znajdowało się blisko placu targowego, miałem okazję obserwować ich z bliska. Na podwórzu parkowało zawsze około dziesięciu furmanek, ich właściciele szli się targować, a gdy już dobili interesu, siadali pod szopą, pili jedno, później drugie i kolejne wino, czasem coś mocniejszego, po czym wracali do swoich wiosek. Nasłuchałem się wówczas wielu historii, które stały się dla mnie impulsem do działania – zdradził pisarz, wyciągając ze skórzanej torby mocno już wyeksploatowany notes.
– Zapisuję każdy pomysł, który wpadnie mi do głowy. Podsuwa mi je samo życie, inspirują mnie rozmaite przypadki. Do realizacji trafia zazwyczaj dziesięć procent pomysłów. Obecnie mam zanotowanych ponad dwieście. Jest więc w czym wybierać. Przede mną ogrom pracy.