Są tacy rozmówcy, którzy opowiadając o swoich pasjach, motywują nas do działania. Opuszczamy miejsce spotkania pełni siły, optymizmu, zauroczenia... Wchodzimy do antykwariatu, kupujemy kolejne wydanie Sklepów cynamonowych Brunona Schulza, by nocą móc się w nich na nowo rozczytać. Kto wie, może to ta sama noc, jedyna w roku, gdy przychodzą szczęśliwe myśli, natchnienia, wieszcze tknięcia palca bożego, mogące odmienić całe życie. O takich zauroczeniach i o takich przemianach opowiada Joanna Oniśk.
Zakochałam się w Brunonie Schulzu. Ucząc się w Technikum Ochrony Środowiska, nie miałam zbyt wielu przedmiotów traktujących o muzyce czy literaturze. Była za to chemia, matematyka, fizyka... Któregoś dnia jednak moja wspaniała polonistka, śp. Joanna Marenin, zaczęła z nami omawiać prozę Schulza. Przeczytałam Sklepy cynamonowe i poczułam coś niezwykłego. Nigdy w życiu nie czytałam tak pięknej poetycko prozy! Bardzo szybko dotarłam do książek, które mówiły o jego biografii oraz pracach i właściwie w ostatniej chwili zrezygnowałam z planów studiowania na politechnice, by zostać studentką filologii polskiej na UŚ. Nie powinnam była iść na polonistykę tylko ze względu na Schulza, ale tak właśnie zrobiłam! Czy była to aż tak duża zmiana? Schulz to pisarz przyrodnik. Widzę w nim zarówno fizykę, jak i biologię. To nie tylko słynne karakony, ale także niezwykle ścisły i matematyczny sposób opisywania przemian i fikcyjnej rzeczywistości.
Na polonistyce trzeba było oczywiście na Schulza poczekać, i to prawie sześć lat. Pojawił się dopiero wraz z dwudziestoleciem międzywojennym, gdy byłam na czwartym roku studiów. W międzyczasie miałam także dwuletnią przerwę związaną z wyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Na mojej drodze do niego sporą przeszkodą okazała się także gramatyka historyczna (śmiech). Wiedziałam oczywiście, że moja praca magisterska będzie poświęcona jego twórczości.
Na początku pracowałam w grupie seminaryjnej prof. Stefana Szymutki. Zaczynaliśmy dopiero układać tematy naszych prac. Pamiętam, gdy pan profesor przychodził do nas i, śmiejąc się, pytał: – Ciekawe, co byście zrobili, gdyby wasz promotor umarł? I rzeczywiście od nas odszedł... Nie poprowadził nas dalej.
Moim nowym promotorem został prof. Józef Olejniczak. Dostrzegł bardzo szybko tę fascynację twórczością i życiem Schulza. Ja jednak nigdy nie byłam dobrą studentką i wiele rzeczy musiałam nadrobić. Pamiętam paraliżujący strach podczas przedstawiania zarysu pracy magisterskiej, ale pan profesor był zachwycony. Mówił, że moje teksty są „mięsiste”, a spojrzenie na Schulza świeże, eksperymentujące i odważne. Ja nie byłam tego świadoma. Pan profesor bardzo mi pomógł i namawiał mnie potem do podjęcia studiów doktoranckich. Miałam zająć się poszukiwaniem innych artystów tworzących pod wpływem Schulza. Nie podjęłam jednak tego wyzwania. Bałam się, że wszyscy zobaczą moje lekturowe braki podczas egzaminów wstępnych, że sobie nie poradzę i w ten sposób zawiodę również mojego promotora. Strach był silniejszy od zaufania, jakim go darzyłam. Mimo upływu lat nadal wracam do swojej pracy magisterskiej, którą czytam i wciąż udoskonalam.
W moim życiu ważna jest również muzyka. Słuchałam często grupy Tool. Robią świetne teledyski! Okazało się zresztą, że tworzą je, wzorując się na pracach dwóch reżyserów bliźniaków – braci Quay. Ci z kolei kręcili mroczne animacje krótkometrażowe, inspirowane między innymi... prozą Schulza! Jedna z nich nosi nazwę Street of Crocodiles. Obecnie w mojej płytotece znajduje się także wiele kompozycji żydowskiego muzyka Johna Zorna, który wraz z The Cracow Klezmer Band i solistką Grażyną Auguścik nagrał album pt. Sanatorium Under the Sign of the Hourglass.
Uwielbiam śpiewać i chociaż nigdy nie brałam lekcji, wykorzystuję swoją pasję w pracy zawodowej. Nie mam własnego zespołu, ale dołączam często do grup muzycznych, które realizują konkretne projekty. Dobrze się czuję w bluesie i jazzie. Występowałam między innymi na Laubie Pełnej Bluesa z zespołem instrumentalnym. Graliśmy covery takich hitów, jak Born under a Bad Sign Alberta Kinga czy Strange Fruit Billie Holiday. Co roku w Rudzie Śląskiej w pubie Druid organizowane są pasterki, miałam przyjemność śpiewać na jednej z nich kolędy w jazzowej odsłonie.
Obecnie pracuję w Miejskim Domu Kultury Bogucice-Zawodzie, prowadząc między innymi zajęcia wokalne z dziećmi. A mieszkam... na ulicy Krokodyli! Gdy się tu wprowadziłam, zobaczyłam niepokojącą dzielnicę, brudną nie w sensie fizycznym, ale społecznym. Mimo że mieszkam w centrum miasta, są to jednocześnie peryferia, trochę dziwne, zagmatwane, pierwotne... Gdy odwiedził mnie mój kolega z polonistyki, od razu zapytał: Gdzie ty się wprowadziłaś? Przecież to jest ulica Krokodyli! Wtedy dostrzegłam podobieństwo. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami, wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy. Już wkrótce ją opuszczę.