– Tomasa Tranströmera poznałem w 1985 roku – wspomina profesor Leonard Neuger z Uniwersytetu Sztokholmskiego. – Z biegiem tych 30 lat stał się moim bliskim przyjacielem. Jego żona Monica także. Teraz powraca w moich myślach w rozbłyskach pamięci; to są takie świetliste punkty niepowiązane ze sobą, często wyzbyte kontekstu, ale wyraziste. Czasem nieme, czasem z dźwięczącym głosem.
Najpierw słyszę głos profesora Larsa Kleberga, mojego ówczesnego szefa na slawistyce sztokholmskiej, w bezbłędnej polszczyźnie: – Musisz to koniecznie przeczytać, to jest, bracie, POEZJA! I daje mi tomik Tranströmera. – Kto to? – pytam, a Kleberg mówi, że to największy poeta szwedzki. Próbuję czytać, z wielkim trudem, bo szwedzkiego jeszcze się uczę, a poza tym jest to poezja tak bardzo inna od polskiej, tak różna od moich przyzwyczajeń czytelniczych. Ale Kleberg namawia mnie, żebym przetłumaczył te wiersze, bo Tranströmer do niego dzwonił i pytał, czy teraz się do Polski jeździ, bo stan wojenny, Związek Literatów nie działa, PEN Club nie działa, więc... – Nie jeździ się, więc, Leonie, byłoby dobrze, gdybyś coś z tego przełożył, oczywiście, jeśli odnajdziesz tam coś dla siebie. Idzie mi jak po grudzie: lapidarność, gęsta metaforyka, metafizyka starannie ukryta, ale wszechobecna. Żadnych ozdób, inteligentnych gier słów, narcystycznych fraz.
Siedzę w moim pokoju na slawistyce, tłumaczę całymi dniami. Musiałem wcześniej skontaktować się z Tranströmerem, bo jego najnowsze wiersze tłumaczę z maszynopisu, zapewne przysłanego mi pocztą, bo internetu jeszcze nie było. Akurat męczę się z obrazem-metaforą: månskensmaneten själv/svävar framför oss. Brzmi to upajająco, mniej więcej tak: monszensmanetenszelv swewar framföross. Ba, ale co to jest maneten? I w tym momencie słyszę pukanie. Wchodzi wysoki, szczupły mężczyzna i przedstawia się: – Tranströmer. Nic dziwnego, że w szkole przezywano go trana (żuraw). Ja po szwedzku dukam, a on cierpliwie mi pomaga, odpowiada, tłumaczy. I po kilku minutach jest tak, jakbyśmy znali się całe życie. Pytam o maneten, a on wyjmuje pióro i na maszynopisie tego wiersza („Sześć zim” z późniejszego tomu Żywym i umarłym) rysuje mi meduzę. Mam do dziś tę kartkę z meduzą. W moim przekładzie ta metafora brzmi: Świetlista meduza księżyca / wynurza się przed nami. Musiałem zrezygnować z występującej w oryginale poświaty księżyca, bo to ona wynurza się u Tranströmera. Po polsku brzmiałaby manierycznie. Tranströmer jest ciekaw, jak sobie poradziłem z drugą strofą tego samego wiersza. Bo tam wiatr trzęsie się w swalbardzkiej zbroi, czyli spitsbergenowskiej. Odpowiadam, że jeszcze nie zadecydowałem, ale Svalbard odpada, bo jest to nazwa w Polsce nieznana, a Spitsbergen owszem, ale w tym kontekście brzmi okropnie. – Zrezygnuj z tego Spitsbergenu – mówi – napisz: W arktycznej zbroi, jeśli po polsku brzmi to naturalnie i dobrze. I tak zostało.
Jakiś czas potem w tomie Żywym i umarłym (För levande och döda) napisze mi dedykację, dodając do tytułu: i ledwo żywym (och halvdöda).
Rozbłysk następny. Umawiamy się w Uppsali, w „odrobinie wielkiej katedry”. Mamy się tam spotkać i pojechać do Västerås, gdzie mieszka. Zwiedzamy katedrę: Gustaw Waza, Swedenborg, Anna Jagiellonka i inne niewiele mi mówiące sarkofagi. Wiem, że kiedy przemówią, zacznę wrastać w Szwecję. Potem jedziemy jego autem. Widać, że lubi prowadzić. Opowiada po drodze o każdym zakątku. Zna te okolice i je kocha. Im bliżej Västerås, tym więcej mówi, ukradkiem zerkając na zegarek. Dojeżdżamy. Wyjaśnia, że jesteśmy trochę przed czasem, bo Monica jeszcze nie wróciła z pracy. Jesteśmy w dużej kuchni. Monica już jest. Przygotowuje obiad. Jeszcze nie wiem, że poznałem właśnie ludzi, którzy staną się moimi najbliższymi przyjaciółmi. Oni pewnie też tego nie wiedzą. Później odprowadzają mnie na stację kolejową.
Biblioteka Noblowska. Jesień 1990 roku. Katarzyna Gruber z Tomaszem Jastrunem zorganizowali spotkanie z Poetą. Tłum Polaków. Tranströmer przysłał mi kilka dni wcześniej wiersz „Gondola żałobna”. On czyta oryginał: naturalnie, pięknym, nieco matowym głosem, trochę jakby nucił jakąś niemelodyjną melodię duszy. Potem ja. Niewiele później odbieram telefon od Helen Sigeland z Instytutu Szwedzkiego. Bardzo zła wiadomość: – Tranströmer miał wylew, wygląda to nie najlepiej. Pytam, gdzie leży i czy można go odwiedzać.
Stoję na przystanku autobusowym w Slussen. Spotykam przypadkowo Monicę i razem jedziemy do szpitala. Monica jest pielęgniarką, wiedziała od początku, że życie Tomasa wisi na włosku. Wiedziała też, jakie są rokowania. Cała prawa strona jest sparaliżowana. Afazja. Jeśli się szybko nie cofnie, tak już zostanie. Prawie nie rozmawiamy. Tylko w oczach Moniki widzę czarną pustkę. Tranströmer leży w osobnym pokoju. Nie mówi, ale kontakt z nim jest stosunkowo łatwy, nawet ja sobie radzę. Pytamy, czy będzie pisał. Potakuje. I coś pragnie dodać. Zgadujemy... Tak, wiersze będą krótkie. – Epigram? – próbujemy zgadnąć. – Nie! – Sentencja? Nie! Monica pyta, czy to jakiś stary gatunek. Tak! Wyliczamy znane nam gatunki. Wszystko: – Nie! Nagle Monica wpada na pomysł dziwnego pytania: – Czy to tradycja europejska? – Nie! – Haiku? – wykrzykuje Monica. – Tak!!! (Jej było łatwiej zgadnąć, bo Tranströmer pisywał już wcześniej haiku). Wydana 1996 roku Gondola żałobna zawiera haiku, ale jest ich niewiele, a tomik był prawie gotowy przed wylewem. Ostatni natomiast tom Tranströmera Wielka zagadka (2004) w dużej mierze składa się właśnie z haiku. Warto przypomnieć, że poeta zawsze konsekwentnie stosował schemat wersyfikacyjny europejskiej wersji tej strofy. W tłumaczeniach na polski, zgodnie z polską tradycją haiku, takiego schematu nie musi się stosować. Oto piękne haiku z tego ostatniego tomu poety w przekładzie Magdaleny Wasilewskiej-Chmury:
Morze jest murem.
Słyszę jak krzyczą mewy –
machają do nas.
W 2012 roku opublikowaliśmy z Magdaleną Wasilewską-Chmurą Wiersze i prozę 1954–2004 w Wydawnictwie a5, wszystkie tomy poety i jego prozę wspomnieniową. Okładkę zaprojektowała Joanna Rusinek. Stoi na niej mewa. Tranströmerom ogromnie się ta okładka spodobała, Monica powiedziała, śmiejąc się z aprobatą: – Świetnie! Mewa śmieszka. Bo też Tranströmer, jego dziadek ze strony matki, ich rodzina – wszyscy mieszkali nad morzem, z morza żyli, toteż fauna nadmorska to ich świat najbliższy, dobrze znany, choć nieoswojony. Dla mnie, krakusa, na okładce jest przede wszystkim ptak. No... może jakaś mewa, może rybitwa. Nie rozróżniam. Podobnie jak łódek, statków, barek, żagli, różnych stanów morza itp. – od tej jakże istotnej części Szwecji jestem na zawsze odcięty. Starałem się wierszy Tranströmera mocno osadzonych w takim krajobrazie nie tłumaczyć. W tę Szwecję nigdy nie wrosłem.
Rekonwalescencja nie była pomyślna: paraliż się nie cofnął, mowa nie powróciła. Monica i Tomas zaczęli żyć inaczej: spotykali się z ludźmi, prowadzili dom otwarty, ciepły, pełen humoru, przyjazny. Kontakt z Tomasem nie był łatwy, ale Monica umiała zgadywać jego myśli, stymulować rozmowy. Traktowali tę nową sytuację z łagodnym humorem. Testowali zresztą, na ile mogą wrócić do tej dawnej normalności. Pierwszym filmem był piękny dokument Joanny Cichockiej-Guli i Jarosława Guli Portret z komentarzem (1993). Pierwszym wywiadem, jakiego udzielili Józefowi Baranowi, była rozmowa opublikowana pod tytułem „Jak by się było dzieckiem” (1994). Pierwszą podróżą zagraniczną była wizyta w Gdańsku na zaproszenie Pawła Huellego i Krystyny Chwin. Spotkanie z poetą prowadził Aleksander Jurewicz. Pamiętam dwie niezwykłe sceny. Siedzimy u państwa Adamców. Ich dwie małe córeczki nudzą się chyba, bo napierają na gości, walcząc o uwagę. Nagle Monica przygarnia je i... przez długą chwilę z nimi rozmawia, a one z nią. Monica mówi po szwedzku, dziewczynki po polsku. One tego w ogóle nie zauważają. Po chwili tulą się do Tomasa.
I druga scena: idziemy Starówką gdańską i nagle Tomas zaczyna płakać. Monica pyta, czy coś się stało. Nie, nic się nie stało. Monica rozumie: – Chciałbyś tym ludziom tyle powiedzieć i nie możesz. – Tak. Tak.
W 1996 roku literacką Nagrodę Nobla otrzymała Wisława Szymborska. Sytuacja była napięta, bo poetka często panikowała, chciała uciekać, walczyła o skrócenie harmonogramu „obowiązkowych” spotkań, w roli osoby publicznej czuła się zdecydowanie źle. I nagle odbieram telefon, chyba od Miki Larsson, attaché kulturalnego w Ambasadzie Szwecji w Warszawie, która Szymborskiej przez cały czas towarzyszyła – okazuje się, że Szymborska zażądała spotkania z Tranströmerem. Mika mówi świetnie po polsku i Polskę kocha, a Szymborską po prostu uwielbiała; pyta mnie, czy mógłbym towarzyszyć poetce podczas wizyty w Västerås. Jedziemy limuzyną spod Ambasady RP w Sztokholmie: Szymborska, Teresa Walas, moja żona Jola i ja. Może ktoś jeszcze, nie pamiętam. Trochę błądzimy po przedmieściach Västerås, ale w końcu dojeżdżamy. Szymborska zmęczona i stremowana, no i głodna. Nie, jadła jej nie brakowało, ale pompa, jak sądzę, odbierała jej chęć do jedzenia. Stajemy niedaleko domu Tranströmerów. Za nami gromada dziennikarzy. Dzwonimy. Monica przejmuje inicjatywę: dziennikarze dostają 5 minut na filmowanie i pytania, a potem już mamy czas dla siebie. Po tych pięciu minutach Szymborska zadaje dwa pytania: czy może zdjąć buty i czy jest coś do jedzenia. Była zupa mięsna. Ja tego nie pamiętałem, ale Monica przypomniała mi to ze wzruszeniem w połowie stycznia 2015 roku. Podczas ostatniej wizyty Tranströmerów w Krakowie w 2012 roku Tomas poprosił o umożliwienie mu złożenia kwiatów na grobie Szymborskiej.
Dzięki Akademii Szwedzkiej Tranströmerowie przeprowadzili się do Sztokholmu do pięknego mieszkania ze wspaniałym widokiem. Pierwszymi zagranicznymi gośćmi w tym nowym miejscu byli Czesław Miłosz z małżonką. Miłosz spotykał się z Tranströmerami zawsze, kiedy to było możliwe w Krakowie. Był też jednym z pierwszych tłumaczy poety na język polski. Pamiętam ten lunch w Sztokholmie, pamiętam strzępy rozmów, ale nie będę ich przywoływał. Carol rozmawiała z Monicą o sprawach praktycznych, Miłosz bardzo zmęczony istnym maratonem wykładów, spotkań, wywiadów po prostu starał się odprężyć. Lunch był udany, Monica podała m.in. gołąbki z Norlandii. Dzisiaj to danie należy do rzadkości, za dużo roboty, tym bardziej, że te szwedzkie gołąbki są cieniutkie i smukłe, więc roboty więcej.
Jest początek października roku 2011. Tym razem ja jestem wykończony – Uniwersytet Śląski obsypał mnie wyróżnieniami, co wiązało się z bardzo forsownym harmonogramem. Jakoś to wytrzymałem i szczęśliwy, ale z wyraźną ulgą, wyjechałem do Krakowa. Siedzę jak zwykle w kawiarni Prowincja Nowa. Było gdzieś koło południa. Patrzę przez okno: idzie, ciągnąc za sobą walizeczkę, Anders Bodegård, jeden z moich najbliższych przyjaciół. Macham na niego. Wchodzi. Jest w drodze na dworzec, ponieważ jedzie do Radomia na Festiwal Gombrowiczowski, ale ma jeszcze wolne pół godziny. Powiada: – Słuchaj, za pięć minut Akademia Szwedzka ogłosi, kto w tym roku dostanie Nobla z literatury. Mówię: – Eeee, pewnie jak zwykle Tranströmerowi nie dadzą. Ale na wszelki wypadek proszę któregoś z wbitych w laptopa studentów, aby pożyczyli go nam na kilka minut. Chwila oczekiwania i mamy werdykt: Tomas Tranströmer został laureatem literackiej Nagrody Nobla.
Ostatni raz spotkałem się z Tranströmerem w połowie stycznia 2015 roku, u nich w domu. Chcieli mnie pożegnać, bo zdecydowałem, że wrócę do Polski na zawsze. Było wielu przyjaciół: Anders Bodegård, Agneta Pleijel, Marcia i Peter Schubackowie. Agneta opowiadała o swoim dzieciństwie, Monica o niezwykłym pochodzeniu nazwiska Tranströmer, Marcia o swoich przekładach wierszy Tranströmera na portugalski. Peter, wiolonczelista, dyrygent i kompozytor, przyniósł ze sobą wiolonczelę. I przez godzinę grał suity Bacha. To było pożegnanie: Johann Sebastian Bach.