Podróżuję zwykle sam, moje wyprawy są trudne, mają charakter wyczynowy. Interesują mnie góry wysokie, lodowce, wulkany, pustynie, dżungle... Ci, którzy próbowali ze mną podróżować, zazwyczaj po tygodniu mówili: „Dzięki, Grzegorz, fajnie było, ale jeszcze jeden taki tydzień i będziemy martwi”. Mam plan rozpisany na każdy dzień i jest on rzeczą świętą. Poza tym przygotowywane wyprawy trwają zwykle kilka miesięcy, zatem nikt, kto pracuje na etacie, nie może sobie pozwolić na taką podróż. Koszty także są wysokie. Zdarzają się takie miejsca, do których można się dostać jedynie... helikopterem.
Sprawdzam przede wszystkim samego siebie, czy dam radę, czy się nie zgubię, czy przetrwam? Moim celem nie jest jednak pokonywanie własnych granic. Liczba odwiedzonych krajów także nie ma znaczenia, ja ich nie liczę, bo ważniejsze są wyjątkowe miejsca, do których udało mi się dotrzeć. Jest to przeżycie tak sympatyczne, że po latach widok z każdego zdobytego szczytu mogę odtworzyć bez żadnych problemów. Zwykle szukam miejsc, o których pewnie niewielu słyszało. Mount Everest? Nie. Za dużo ludzi, za drogo. Już prędzej wulkan Sairecabur w Ameryce Południowej.
Wulkany są mi szczególnie bliskie. Przyznam, że wybieram kolejny wulkan jako cel już nie ze względu na to, by wejść na szczyt, lecz z nadzieją, że nie będę mógł go zdobyć! Dlaczego? Moim marzeniem jest zobaczyć z bliska niezwykłe zjawisko – erupcję wulkanu. Najczęściej mam pecha i wyprawa kończy się „jedynie” zdobyciem szczytu. Technicznie wulkany nie są trudne, jeśli chodzi o wspinaczkę. Zwykle są strome i „sypkie”, robisz trzy kroki do przodu, dwa do tyłu się zsuwasz. Można się zatruć gazem, siarkowodorem czy tlenkiem węgla. Niebezpieczna jest również potencjalna erupcja, ale na nią właśnie czekam...
Trzynaście lat temu, gdy rozpoczynała się moja przygoda z wysokimi górami, byłem pełen obaw. Zaczynałem bez sprzętu, bez kursów i bez potrzebnej wiedzy. Zdarzało się więc, że wpadałem do szczelin lodowcowych albo trafiałem na lawinę śnieżną, na szczęście bez konsekwencji, chociaż wiele tych sytuacji mogło się skończyć moją śmiercią. Pierwsza wyprawa została zorganizowana w 2002 roku. Celem był Elbrus – bliska, niezbyt trudna i „niedroga” góra. Szczyt zdobywałem samotnie w czasie burzy śnieżnej. Wędrówka, która miała trwać 12 godzin, przedłużyła się do 27, w dużej mierze na wysokości ponad 5000 m n.p.m. Wróciłem nad ranem, uśmiechnięty i szczęśliwy, i wtedy zrozumiałem, że jestem człowiekiem gór wysokich.
Potem zaczęły się kursy, zdobywanie wiedzy i kolejnych doświadczeń. Cały czas studiowałem prawo, ale coraz trudniej przychodziło mi koncentrowanie się na nauce, zaczynałem bowiem układać w głowie kolejne wyprawy. Na początku myślałem, że będę prawnikiem, który raz do roku zorganizuje sobie „urlopową” podróż. Nie wiem, kiedy te proporcje się odwróciły. Teraz wszystko wskazuje na to, że zostałem podróżnikiem, który tylko przez część roku będzie pracował jako prawnik. Poza tym razem z przyjaciółmi prawnikami planujemy założyć firmę wyprawowo-trampingową. Jest to alternatywa dla biur podróży. Moglibyśmy pokazywać zainteresowanym ciekawe miejsca świata bez tracenia lokalnego klimatu, powiedzmy przejazd koleją transsyberyjską nie w zamkniętym wagonie z przedziałami, lecz w tzw. klasie plackarta, kontaktując się z innymi pasażerami i robiąc zakupy u miejscowych babuszek. Widoki za oknem są nudne, a to, co najciekawsze, dzieje się w środku i podczas postoju.
W trakcie studiów napisałem także powieść sensacyjno-przygodową Kamień zagłady, która ukazała się w ubiegłym roku. Na pewno wrócę do pisania książek podróżniczych, bo to po prostu lubię. Prowadzę także podróżniczy blog. Mam świetny materiał spisywany na żywo. Będąc w podróży, zawsze prowadzę dziennik. Są tam moje żywe reakcje na wszystkie wydarzenia, niejednokrotnie traumatyczne: tu mnie napadną, tam okradną, to zaś krokodyl chce mnie zjeść, gdzieś jest strajk, wybucha bomba, wokół czai się dwadzieścia gatunków jadowitych węży... itd. Mam również bogate doświadczenia kulinarne. Jadłem zupę z małp, grillowane krokodyle, smażone na głębokim tłuszczu chrupkie robaki czy tak zwany balut – gotowane kacze jajko z w pełni uformowanym zarodkiem ptaka, wraz z piórami i dziobem (próbowałem, ale problemem jest wyobraźnia, bo tę kaczkę widać. Po ciemku łatwiej ją przełknąć...). Przez kilka tygodni pobytu w Indonezji codziennie dostawałem wiaderko ryżu z odrobiną zmielonego warzywka i papryczką chili. Znajomi robią mi nieraz na złość, gdy wracam z podróży. Zapraszają mnie na obiad – z ryżem, ale przynajmniej dorzucą jakieś mięso.
W tym roku zaplanowana jest już kolejna wyprawa, chociaż krótsza, bo zaledwie czterotygodniowa. Uważam, że wakacje bez lodu, mrozu, lodowców lub wulkanów to wakacje stracone, dlatego w lipcu wyruszam na Islandię. Dziś wiem, że sobie poradzę, o ile Natura da mi szansę.