O konsekwencjach tego kroku mówi prof. zw. dr hab. Genowefa Grabowska, kierownik Katedry Prawa Międzynarodowego Publicznego i Prawa Europejskiego na Wydziale Prawa i Administracji UŚ, a także deputowana do Parlamentu Europejskiego w latach 2004–2009.
Od lat jest pani profesor w różnych rolach uczestnikiem i obserwatorem integracji Polski z Unią Europejską i wewnątrz Unii Europejskiej. Jak dziś patrzy pani na bilans naszej obecności w UE, której oceny społeczne wahają się od umożliwienia skoku cywilizacyjnego do promowania cywilizacji śmierci?
– W ramach podsumowań rządowych podkreślane są sukcesy, przemilcza się natomiast rzeczy, które nam nie wyszły, to, czego nie dopilnowaliśmy. Przykładowo w trakcie naszej, co do zasady pozytywnie ocenianej, prezydencji, na spotkaniu unijnych ministrów rolnictwa Markowi Sawickiemu „podrzucono” do zatwierdzenia niesławną umowę ACTA. Nie tylko nie zastanowiliśmy się nad konsekwencjami jej przyjęcia, ale zaraz potem wicepremier Pawlak pochwalił się tym faktem na stronie internetowej. Jeśli chodzi o zmiany w polskim prawie pod wpływem członkostwa w Unii, których zakres śledzę ze szczególną uwagą, często słychać narzekania, iż aż 70 procent legislacji jest tworzone na poziomie unijnym. Tymczasem nie powinniśmy narzekać, ale aktywniej wpływać na sposób tworzenia prawa. Jest to możliwe zarówno na poziomie Parlamentu Europejskiego (gdyby deputowani bardziej intensywnie monitorowali przynajmniej te akty prawne, które są dla nas ważne), jak i Rady UE, w której czasami faktycznie inne państwa mogą nas przegłosować, ale z reguły jesteśmy po prostu za mało skuteczni. A nawet w tym pierwszym wypadku zbyt rzadko umiemy powiedzieć: „ustąpimy, ale w zamian żądamy ustępstw w innej sprawie”. Później zaś podnosi się krzyk, że „Bruksela nam każe”. W wielu sferach wciąż się uczymy, ale po 10 latach nawet średnio inteligentny uczeń powinien już coś umieć. Zarazem jesteśmy postrzegani jako państwo, które ma potencjał, a także niesłychanie proeuropejskie społeczeństwo. Naszym znakomitym kapitałem są młodzi ludzie i to oni stanowią szansę na poprawę polskiej pozycji w strukturach unijnych.
W Unii można obecnie obserwować tendencje odśrodkowe, widoczne chociażby w Szkocji czy Katalonii. Jak ocenia pani tę sytuację, również w kontekście dyskusji nad aspiracjami Śląska?
– Europa niewątpliwie ma tendencje do nacjonalizacji, choć jestem przekonana, że Szkoci i Katalończycy się nie odłączą – wiązałoby się to również z tym, że musieliby na nowo wstępować do UE. Takie sytuacje z jednej strony Unii nie służą, ale z drugiej są dobre, bo uruchamiają dyskusję, a taka dyskusja i u nas się toczy w kontekście sytuacji Śląska. Nie chodzi o to, żeby się odseparować, ale – tak jak ja to rozumiem – żeby szanować odrębność. I tu Kazimierz Kutz, chociaż niekiedy brutalny w słownictwie, ma rację – nie wolno zabraniać milionowi obywateli, żeby się utożsamiali z tym, z czego wyrośli, co czują. To nie jest wypowiedzenie posłuszeństwa Polsce. Nikt nie może człowieka pozbawić tego, kim on się chce czuć. Jeśli się tłamsi tego typu odczucia, to one odradzają się z jeszcze większą siłą. Trzeba znaleźć taki sposób wyjścia, który da wszelkim mniejszościom to, co im się należy. W Unii szanuje się mniejszości, a poza tym UE jest silna siłą regionów i to powinniśmy wykorzystać jako region bardzo silny, żeby mówić wyraźnym głosem. Można jednak odnieść wrażenie, że nie umiemy. Podobnie trudno nie żywić wątpliwości co do sensu przeznaczenia wielu z środków unijnych. Wydaje mi się, że należy je wykorzystać do określenia tożsamości regionu, tego, w jakim kierunku chcemy pójść. Czy ma to być wciąż przemysł surowcowy? Usługi? Jak odpowiedzieć na wyzwanie, którym jest coraz większy regres demograficzny w regionie?
Co dziś znaczy „być Europejczykiem”?
– To oznacza trochę się orientować, jaka ta Europa jest, jakie jest jej miejsce w świecie, dokąd dąży. Mieć podstawową wiedzę, która pokazuje nam, że żyjemy na kontynencie, który przez wiele lat otrząsał się z wojen. A kiedy mu się to udało, zbudował przestrzeń wspólnych wartości, otwartej gospodarki, wspólnego rynku, przestrzeń do przemieszczania się na ogromnym obszarze. Możemy się leczyć w innym państwie lub raczej moglibyśmy, gdyby rząd na czas wdrożył odpowiednią dyrektywę. Po raz pierwszy w historii udało się stworzyć ogromny obszar, nie pod butem armii, ale na zasadzie zgody państw. Mamy takie same prawa i obowiązki, nie zawsze tak niestety to wygląda w praktyce, ale taka przynajmniej jest reguła. To jest jedna twarz europejskości. Druga – kontakty między ludźmi, otwarcie na inne kultury, na akceptację odmienności. Przestajemy się jej bać, ja szanuję twój światopogląd, twoją sferę wartości dlatego, że ty szanujesz moje. Wspólnie budujemy przestrzeń nie tylko gospodarczą i społeczną. Choć zacieranie się różnic, np. między wioską rumuńską czy z polskiej ściany wschodniej a wioską holenderską będzie trwać długo, to jednak dzięki Unii ten proces przyspieszył. Ale też jako obywatele europejscy powinniśmy korzystać z naszych praw, jeżeli mamy mieć udział w życiu publicznym. Smuci niska frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego, bo wysyłamy tam przecież ludzi nie od Tuska czy Kaczyńskiego, ale takich którzy przy swoim nazwisku mają znaczek PL – i albo coś potrafią, albo nie.