Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, a więc także o sobie, dlatego spośród wielu kierunków wybrałam psychologię. Na pierwszym roku zaskoczyły mnie jednak zajęcia, których się nie spodziewałam, jak na przykład biologiczne podstawy zachowania... Zastanawialiśmy się, do czego może nam się taka wiedza przydać. Teraz po paru latach, gdy realizuję własny projekt badawczy w Instytucie Psychiatrii Maxa-Plancka w Monachium, myślę, że takich zajęć powinno być więcej. Oto paradoks, molekularna psychotraumatologia, którą się zajmuję, to połączenie psychologii, biologii i psychiatrii. Pracując w interdyscyplinarnej grupie naukowców, badamy, co dzieje się w organizmie człowieka w wyniku doznanej traumy; obserwujemy mechanizmy, szukamy odpowiedzi na pytania dotyczące sposobów reakcji ludzkiego ciała i psychiki oraz radzenia sobie z trudnymi wydarzeniami. A wszystko zaczęło się od wyjazdu do Drezna w ramach programu Erasmus. Chciałam podszkolić język i przeżyć przygodę. Tymczasem odsłoniło się kolejne oblicze psychologii, dlatego postanowiłam realizować jeden kierunek na dwóch uniwersytetach – w Polsce i w Niemczech. Miałam poczucie, że studiuję dwie różne dyscypliny. Program drezdeński, traktujący psychologię jako naukę przyrodniczą, nakierowany był na empirię – projekty badawcze i eksperymenty; na Uniwersytecie Śląskim natomiast psychologia zaliczana jest do humanistyki, dominują badania jakościowe, wywiady, obserwacje. Dwa różne podejścia sprawiły, że obraz dziedziny stał się pełniejszy.
Podczas studiów udało mi się spełnić jedno z wielu marzeń. W ramach praktyk wyjechałam do Afryki, do Rwandy. Miejsce było nieprzypadkowe. To właśnie tam w wyniku ludobójstwa zginęło około miliona osób. Doświadczenie kolektywnej traumy wciąż jest żywe. Praktykę odbyłam w lokalnej pozarządowej organizacji ARCT-Ruhuka, która obecnie zajmuje się szkoleniem i superwizją wolontariuszy. Ich zadaniem natomiast jest rozpoznawanie i udzielanie wsparcia osobom borykającym się z traumą. Obserwując działania wolontariuszy, chciałam przyjrzeć się problemowi wtórnej traumatyzacji, dlatego też przeprowadziłam badanie kwestionariuszowe na ten temat. Przecież lokalni wolontariusze także doświadczyli traumy. Zastanawiałam się, w jakim stopniu ich zaangażowanie ma charakter terapeutyczny, w końcu pomagają innym, a na ile stanowi dodatkowe obciążenie wynikające z ciągłego powracania do własnej trudnej historii.
Trzymiesięczny wyjazd pozwolił mi również przyjrzeć się kulturze i zwyczajom mieszkańców. Problemem był lokalny język kinyarwanda, którego nie znam. Na szczęście pomagali mi tłumacze, studenci praktykanci znający język angielski. Mieszkałam w domu gościnnym zlokalizowanym w jednej z biedniejszych dzielnic Kigali, dzięki czemu mogłam poznać lokalne życie. Miejscowi często gościli mnie w swoich domach, zapraszali do wspólnych posiłków. Bogato zastawiony stół był znakiem szacunku dla gościa. A jedzenie? Głównie gotowane banany, ryż, słodkie ziemniaki, kassawa, papka z warzyw... i tak każdego dnia. Nie ukrywam, że po jakimś czasie marzyłam o zwykłej kanapce z masłem i żółtym serem (śmiech). W Rwandzie kupiłam sobie również tani chiński rower, by móc dojeżdżać na praktyki, dlatego w mieście kojarzona byłam jako Muzungu ku igare, czyli biały człowiek na rowerze.
Podczas pobytu w Afryce zrodziła się idea założenia fundacji Window of Life. Powołałyśmy ją do życia wraz z moją przyjaciółką Martą Majewską, z którą studiowałam w Dreźnie. W Afryce nie ma tzw. okien życia, stworzonych dla porzuconych i osieroconych dzieci. Postanowiłyśmy więc otworzyć Dom Małego Dziecka w Ugandzie. Oprócz tego uruchomiony został program stypendialny, finansujący edukację kilkorga dzieci. Staramy się działać konkretnie, reagując na to, co zobaczyłyśmy podczas naszego pobytu w Afryce. Do dzisiaj schronienie w naszej placówce znalazło dwanaścioro dzieci, a w ramach programu stypendialnego wspieramy pięcioro uczniów.
Po siedmiu latach studiowania postanowiłam odpocząć od nauki. Wtedy narodził się pomysł trzymiesięcznej podróży rowerowej przez Azję, w której towarzyszył mi mój przyjaciel Stephan (www.cyclingeurasia.com). Zbieraliśmy wówczas środki na Fundację poprzez symboliczną sprzedaż przejechanych kilometrów. Wyruszyliśmy z Chin, dotarliśmy do Tajlandii, pokonując około 5 tys. kilometrów. Motywem przewodnim wyprawy okazało się... poszukiwanie noclegu. Zwykle wybieraliśmy je spontanicznie, nocowaliśmy pod namiotem albo w domach spotkanych przypadkowo ludzi. Wigilię spędziliśmy pod mostem w Chinach, dzieląc się opłatkiem i czekoladą. W północnej Kambodży spotkaliśmy grupę budowniczych, rozmawialiśmy z nimi na migi, a gdy zorientowali się, że nie mamy gdzie spać, zaprosili nas na parking ze sprzętem, i tak spędziliśmy noc pod koparką, korzystając z prysznica prosto z cysterny. Gdy podróż dobiegła końca, mimo iż przez trzy miesiące jeździłam na rowerze prawie codziennie, wcale nie czułam, żebym miała lepszą kondycję, ale na pewno czułam, że jestem silniejsza.