Parauniwersytet

Jak wszystko w wojsku, tak i najdłuższe wakacje mają swój kres i trzeba wracać do pracy, do nauki, do zajęć administracyjnych, do wypełniania poleceń najjaśniejszego Ministerstwa. Szkoda, że Ministerstwo nie nazywa się, jak przed wojną: Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Ale jego działania w pełni wyczerpują znamiona czynów inkryminowanych w tamtej nazwie: oświeca i w to każe nam wierzyć. Czyż bowiem mało mamy przykładów na działania oderwane od rzeczywistości i prowadzące do sublimacji form uniwersyteckich? Już kiedyś o tym pisałem, wymieniając po kolei różne KRK i inne takie systemy jakości zarządzania i kontroli oraz strzeliste akty ku czci kolejnych komisji sprawdzających, czy aby wszystko u nas w porządku pod względem tego i owego, a zwłaszcza na odcinku i na bazie. A jeszcze trzeba sporządzać sylabusy! Na wszelki wypadek, gdyby któryś z urzędników zechciał się do nas wybrać na studia, powinien dysponować taką ,,mapą drogową”, jak to jest nazywane w dzisiejszym newspeaku czyli nowomowie. Ciekaw jestem, jak to naprawdę wygląda: teoretycznie rzecz biorąc, wszystko mamy zaplanowane z dokładnością do godziny, wszystkie tematy i podtematy, a nawet poppodtematy są ujęte. Czy z realizacji tego programu będziemy rozliczani? Jeśli tak, to przewiduję koniec godzin rektorskich i dziekańskich, odwołanie świąt wszelakich oraz niespodziewanych wydarzeń, które zazwyczaj Uniwersytet czci specjalnymi uroczystościami. Kosztem, oczywiście, bieżących zajęć. Zresztą taki był (?) urok uniwersytetu; tym się różniła uczelnia wyższa od szkoły, że tu można sobie było pozwolić na elastyczność, intelektualną swobodę i rozpoczynanie roku akademickiego wtedy, gdy profesorowie wracali z wakacji i postanowili, dla odmiany, pojawić się w uniwersyteckich gmachach. Nie było nakazów, zakazów, ściśle określonej dyscypliny od – do. Nie było też sylabusów, a mimo to wiedzę znajdowali ci, którzy jej szukali. Ale od jakiegoś czasu na świecie postępuje demokratyczna zaraza powszechności nauczania, „werbujemy” coraz liczniejszych adeptów, musimy się z nimi umawiać i – co gorsza – respektować umowy, bo inaczej to płacz i zgrzytanie zębów, a przynajmniej poważne tarapaty finansowe. A ilość, niestety, nie idzie w parze z jakością, a zwłaszcza w nią nie przechodzi, zadając kłam dialektycznej zasadzie.

Nie powinienem pisać z takim rozżaleniem, mimo wszystko wakacje (przynajmniej moje) były udane. Trochę jak ostatni bal na Titanicu. Cały czas towarzyszy mi uczucie, że to już może ostatni raz, że kryzys nie pozwoli już na taki drugi urlop. Może więc trzeba było zaryzykować i wydać wszystkie pieniądze? No cóż, mam jednak pełne zaufanie do władz i kapitalistów, że zapłacę moje długi (i mandaty, które z wolna spływają – te ostatnie pozdrowienia z minionych dni) do ostatniego grosza, a nawet (biorąc pod uwagę mandaty) wydam jeszcze więcej. A nie jestem właścicielem Amber Gold (to był hit w minionym sezonie ogórkowym) ani nie byłem na olimpiadzie, ani nie walczyłem na paraolimpiadzie, ani nie brałem udziału w Euro i nie mam złota, a zwłaszcza premii za medale. Tak à propos: kto wygrał Euro, jak brzmią nazwiska polskich medalistów olimpijskich? (O paraolimpijczyków nie spytam, bo byli znacznie liczniejsi). Nie potrafią Państwo sobie przypomnieć? To czemu się Państwo dziwią studentom, którzy nie pamiętają na egzaminie kwestii poruszanych na wykładzie?