Aleksiej Nikołajewicz Tołstoj obiecał sobie, że dzisiejszy wieczór spędzi jedynie przy kieliszku czerwonego wina. Ledwie jednak padło to postanowienie, już przyszło mu tego żałować. Może to przez tego Czecha Haszka, który nie dość, że ostentacyjnie zwracał się do niego: „Panie hrabio”, to na dodatek nieznośnie chuchając mu w twarz borowiczką ryczał na całe gardło Jakem siedział na Pankracu. I jeszcze ten Majakowski. Popatrzył niechętnie jak bard klasy robotniczej toczy nierówną walkę ze swymi splątanymi kończynami, usiłując wzbić się ponad poziom pierwszego stopnia schodów. – Lewą, lewą… – zamruczał złośliwie Tołstoj. Co sobie pomyślą o nas Amerykanie? Taki wstyd. Niepotrzebne skrupuły. Przy amerykańskim stoliku zapadła wprawdzie chwilowa cisza, ale tylko dlatego, że Faulkner uparł się, że wygłosi swoje noblowskie przemówienie. Wsparty na butelce Jack`a Danielsa wydawał z siebie jedynie jakiś niezrozumiały bełkot, co oddawało ponoć ducha oryginału zaprezentowanego kiedyś w Sztokholmie. Faulknera skutecznie jednak zagłuszył spór o ilość wypitych szklaneczek whisky, jaki toczyli już od 15 kolejki Lowry z Dylanem Thomasem. – Ernie, nie zadawaj się z tą hołotą – ryknął do ucha Hemingwayowi Scott Fitzgerald. Ty jedyny z nas wszystkich masz cochones jak cała Pampeluna. Daj pyska. – Byle nie z dubeltówki – mruknął Hemingway, wycierając rękawem policzek. – Nie mogę na to patrzeć! Styron walnął pięścią w stół. Nie chodziło jednak o Fitzgeralda, ale o siedzących cicho w kąciku Verlaine`a i Baudelaire`a. Co to za zielone świństwo, które mieszają z cukrem? – Absynt – rzucił Hemingway. – Absynt, absynt – przedrzeźniał Styron. – Nie lubię słów niebezpiecznie kojarzących się z abstynencją. Merde! Huknął Balzac, gniotąc w ręku plastikowy kubek. – To niby ma być kawa? – Nie narzekaj, mitygował go Proust. Ja chciałem zjeść Magdalenkę, i wiesz co mi powiedziano w bufecie? – Magdalenka u nas źle się kojarzy. Mamy tylko wadowickie kremówki. – Tu się nie pali tytoniu – warknął nieprzyjemnie Conan Doyle, ładując do fajki kulkę opium. Iredyński zdawał się tego nie słyszeć. Nerwy miał skołatane od długiego czekania. W końcu przełamał swoje uprzedzenia i podszedł do Broniewskiego. – Czy szanowny pan towarzysz również wysłał na metę Hłaskę po zbawienny łyk proletariackiej ambrozji. – Gdzież on się włóczy? – ryknął Broniewski. Przerwał, gdyż od strony drzwi dał się słyszeć gwałtowny łomot. Niestety, to tylko trzykrotnie już wyrzucany Charles Bukowski po raz kolejny szturmował drzwi do parnasu.
Bibliotekarka otworzyła oczy. Faktycznie, ktoś się dobijał do drzwi. Rany boskie, już dziesiąta, a tu niewywietrzone, szklanki niepomyte. Przed drzwiami kłębił się tłumek tych samych co zawsze emerytów, ściskających w dłoniach cenne i wyczytane już do cna tomy Harlequin`a.