Abolicja dla skazanych na roboty

Pojawiły się w mediach doniesienia, częściowo dementowane przez wiadome służby ministerialne, że będą zmieniać ustawę o szkolnictwie wyższym. Między innymi media doniosły uprzejmie, że mają zlikwidować prace magisterskie, bo po pierwsze ich wartość poznawcza nader często jest znikoma, po drugie dziś wszystko jest w Internecie, więc ściągają mimo postępów w konstrukcji wyszukiwarek plagiatów, a po trzecie jest z tym roboty co nie miara. W dyskusji na temat pogłosek prasowych wzięli udział wywołani do odpowiedzi przedstawiciele wielu szkół wyższych; jedni byli za, inni przeciw. Wśród licznych argumentów do felietonu nadaje się zwłaszcza ten, który lansowali przedstawiciele niektórych kierunków, ich nazwy przez litość pominę. Otóż twierdzili oni, że inicjatywa jest godna uznania, bo u nich na jednego pracownika przypada tyle prac magisterskich, że nie ma fizycznej możliwości, aby rzetelnie sprawować opiekę.

W świecie pozauczelnianym firma, która wygrywa przetarg i zobowiązuje się do wykonania za określoną cenę określonego zadania, w razie jego niewykonania lub wykonania bubla nie do przyjęcia, płaci kary umowne i kończy jako bankrut. Uczelnia, przyjmując kandydatów na studia zobowiązuje się do ich kompetentnego wyedukowania zgodnie z obowiązującymi standardami, co według dotychczasowego prawa potwierdza nadanie stopnia magistra na podstawie sprawiedliwie ocenionej pracy magisterskiej. Jeśli więc ktoś przyznaje, że nie daje rady, to znaczy, że rzucił się z motyką na Słońce, mierzył siły na zamiary, albo za wszelką cenę chciał nabrać (dwuznaczność nieprzypadkowa) tylu kandydatów, ilu się da. Zazwyczaj limity regulowane są jedynie pojemnością sal wykładowych i zdolnością uczelni do płacenia stawek za nadgodziny (ta ostatnia kwestia jest tym mniej problematyczna, im więcej młodzieży żeńskiej i męskiej uda się zwabić na płatne studia niestacjonarne). Zdaje się, że na ogół ignoruje się starożytną zasadę ,,respice finem" i nikt nie myśli o tym, że za parę lat tych pierwszoroczniaków trzeba będzie objąć opieką i doprowadzić do udanej finalizacji nauki. Ponieważ ,,po drodze" selekcja jest minimalna, to nic dziwnego, że albo praca nad pracą przypomina orkę na ugorze, albo za pracę magisterską uznaje się cokolwiek, czyli byle co. Czy ktoś pilnuje, aby w ciągu roku uprawniony pracownik opiekował się taką ilością prac, która nie przekracza jego możliwości?

Nie jestem fanatycznym zwolennikiem prac magisterskich, dyplomowe w ogóle uważam za stratę czasu. Jednak nie cierpię postawy przyjmowania na siebie obowiązków, a potem szukania pomocy w odgórnych regulacjach. W ten sposób znowu ci, którzy traktują serio zobowiązania, zostają wystawieni do wiatru. I tak z wiatrem przemijają wszelkie marzenia o wysokim poziomie.

STEFAN OŚLIZŁO