Piszący te słowa - profesor matematyki na Uniwersytecie Śląskim - omal nie został przejechany przez samochód, kiedy przechodził ulicę Bankową w pobliżu głównych gmachów uniwersyteckich. Ocalenie zawdzięcza kolegom - profesorom chemii którzy w porę nakrzyczeli na kierowcę i przechodnia. Pisk opon świadczył, że do wypadku było niedaleko.
Jaką stratę poniósłby wtedy UŚ? To zależy. Jeśliby się to działo pół roku wcześniej, strata byłaby poważna. Instytut Matematyki miał wtedy w swym składzie sześciu (cyfrowo: 6) profesorów tytularnych, a według Ustawy jest to minimum dla utrzymania przez instytut praw habilitowania. Uniwersytet utraciłby wtedy jeden instytut z prawami habilitowania i proporcja w jakiej się ma ilość instytutów z prawami habilitowania do ilości instytutów bez tego rodzaju praw zmniejszyłaby się. Jeśli doszłoby przy tym do przekroczenia pewnego progu przewidzianego przez Ustawę...
Niech jednak czytelnik nie wpada w popłoch. W chwili kiedy piszczały opony, Instytut miał siedmiu (7) profesorów tytularnych, co stwarzało dla Instytutu sytuację "komfortową". Piszący te słowa, przeciwnie, z żalem wspomina te mniej więcej dwa-trzy lata, kiedy był "tym szóstym".
Nie jedno to miejsce, w którym Ustawa stawia uczelniom warunki liczbowe. Dla utrzymania studiów magisterskich wymaga dla danego kierunku ośmiu (8) doktorów habilitowanych. Ważna jest proporcja ilości doktorów do nie doktorów, doktorantów do asystentow itp. Podobno Ministerstwo (MEN) ma "algorytm". Jest to wzór - mający jakoby postać ułamka - do którego, jeśli się wstawi w odpowiednie miejsca wielkości wyżej wspomniane i jeszcze parę innych, uzyska się ocenę uczelni.
Stefan Kisielewski w swoich felietonach upominał: herbata nie staje się słodsza od samego mieszania. Nie dotyczy to MEN-owskiego algorytmu. Już samo mieszanie, a wiec np. przerzucanie doktora habilitowanego z jednego instytutu do drugiego, może poprawić wynik algorytmu. Można poprawić wynik łącząc bądź dzieląc wydziały i instytuty. Od roku a może więcej trwa na uczelniach gra z algorytmem.
Bo im wyższy wynik algorytmu, tym wyższe finansowanie uczelni przez MEN. Ma to wynikać jakoby z podstawowych zasad logiki. A tymczasem, można pomyśleć logicznie wnioskowanie przeciwne. Niski wynik znaczy przecież według MEN jakieś niedomagania uczelni. Jeśli tak, uczelni należałoby pomóc. Może należałoby się przypatrzeć, czy nie dałoby się uczelni podreperować kadrowo umiejscawiając w niej jakiś silny zespół z uczelni kadrowo przeładowanej? Może należałoby wspomóc jej bibliotekę? Może jest coś wadliwego w strukturze uczelni? To już nawet nie logika, a naturalny odruch. Żyjemy jednak w wieku wojującej eutanazji i wilczego rozpychania się łokciami energicznych jednostek i zespołów. Wspomaga się więc i tak już przebogate uczelnie, którym fundują i tak wszelkie możliwe fundacje.
W ten sposób, ten więcej rośnie, kto jest i tak duży. Dotyczy to również dyscyplin naukowych. Wymagania MEN sprawiają, że ilość stanowisk naukowo-dydaktycznych ma być uzasadniona ilością kształconych studentow. Stąd, instytut mający już 160 pracownikow musi kształcić - aby uzasadnić swój stan kadrowy - dwa razy tyle studentow co instytut zatrudniający ich 80. A możnaby pomyśleć, że powinno być na odwrót.
Organizatorów nauki zawsze cechowała miłość do liczb. Ocenia się więc od dawna pracowników naukowych według ilości publikacji. Ale są publikacje duże i małe, więc w jednym z sąsiadujących z nami krajów zaczęto liczyć "listaż". Ale nawet i ta liczba (liczy ilość dorobku w stronicach) może być zwiększana przez samo mieszanie. Zapobiegło temu w pewnym stopniu opatrywanie wagą - inną prace drukowane za granicą, a inną drukowane w kraju. Ale w ten sposób praca drukowana na zagranicznej prowincji zyskiwała większą wagę niż praca drukowana w centralnym czasopiśmie polskim. Zmieniono więc podział, zastępując go podziałem na czasopisma centralne i lokalne. W odróżnieniu od poprzednich, te wskaźniki - ewoluujące w ciągu lat - nie bywały ujmowane w algorytm. Stwarzały jednak nieraz zabawne sytuacje, kiedy to recenzent wypominał ocenianemu druk w słabym czasopiśmie, którego sam był redaktorem i do druku w którym tegoż ocenianego w swoim czasie gorąco zachęcał. Nie jest to bynajmniej czas przeszły. Przeciwnie, wskaźniki się doskonalą i wyostrzają i jest coraz ciekawiej.
Liczbowym ocenom podlega i student, któremu liczy się co semestr tzw.średnią. Od niej zależy m.in. wysokość stypednium. A przecież ocena egzaminu - stopień więcej, stopień mniej - zależy często od okoliczności jakże ulotnych, o czym dobrze wiedzą i egzaminatorzy i egzaminowani. Jeśli jednak ten jeden punkt zmieni średnią o jedną cyfrę po przecinku i dojdzie do przekroczenia przewidzianego regulaminem progu, kosztuje to studenta paręnaście obiadów stołówkowych miesięcznie. Ta święta liczba odezwie się jeszcze raz przy końcu studiow. Oto świetnie wykształcony przez nas student, który napisał świetnie pracę magisterską i zdaje egzamin magisterski celująco; na próżno spodziewa się uśmiechniętych twarzy egzaminatorów zasiadających w komisji, jeśli zdarzyło mu się mieć niefortunne potknięcie na pierwszych latach.
To nie koniec wieńczy dzieło! Dostanie stopień zgodnie ze średnią. I jakby tego było mało, dostanie dyplom z tym wypisanym w nim stopniem.
W minionym okresie - aie który to już miniony okres? - tyle ich było - było groźniej ale i śmieszniej. Dwójkę kazało MinSzkol (dawne MEN) liczyć jako zero. Jeśli student zdawał przedmiot dostając w trzech "podejściach" 2, 2 i 3 miał z tego przedmiotu średnią 1. Zdarzali się więc kończący studia ze średnią poniżej 2.
Pitagorejczycy głosili, że budową świata rządzi liczba. Magii liczb ulegał starożytny Egipt, Arabski Wschód i Izraelici, a w epoce Odrodzenia - wspomnijmy obraz Durera z kwadratem magicznym symbolizującym matematykę - wiara w magiczną siłę liczb była powszechna. Teraz, staje się symbolem kończącego się 1000-lecia. Ale przecież w MEN nie spotykamy ani Pitagorejczyków, ktorych skłonni bylibyśmy darzyć nawet sympatią, bo ich wiara w liczbę brała się z potrzeby serca, ani Durerów, ani sympatycznych młodych dziennikarzy układających cotygodniowy horoskop. Ta miłość do liczby i do algorytmu musi się u tych trzeźwo myślących ludzi tłumaczyć jakoś całkiem inaczej.
Konwencja w jakich pisywane są artykuły skłania, aby na koniec zabrzmiała nuta optymizmu. Bo wydaje się, że "zło mija". Oto jeden z wysokich urzędników Ministerstwa - może na razie samotny w swym poglądzie - powiedział bodaj 2-3 miesiące temu w TV, że MEN powinno zarzucić stosowanie wskaźników liczbowych. Piszący te słowa powinien jednak wziąć do siebie słowa przestrogi: "Bacz Janie, abyś nie pobluźnił!". Tymi mniej więcej słowami skarcił pana Skrzetuskiego pan Zagłoba, kiedy ten - będąc pod wrażeniem gestu pana Lubomirskiego odżegnującego się prywaty rzekł:"Zło mija"."Każde zło" - strofował pana Jana pon Zagłoba - mija"