Zimno, ciemno, wszędzie daleko (bo ślisko), ale podobno to właśnie jest „magia świąt”. Świąt, których ostatnio przybyło. Liczba świąt powiększyła się o 25 do 33%, zależy, jak liczyć. 25%, jeśli potraktujemy Boże Narodzenie jako dwa dni, a 33%, jeśli jako jeden. W każdym razie od paru lat mamy Trzech Króli i stąd pretekst do przedłużenia wakacji zimowych aż do 6 stycznia.
Magia magią, a ja nie lubię zimy. Tzn. lubię, ale przez okno albo w telewizji. Tam widoki są o wiele bardziej malownicze niż w realu. Bo w realu śnieg nadzwyczaj szybko topnieje, do tego dochodzi przenikliwy ziąb i w ogóle jest raczej nieprzyjaźnie dla użytkownika. Dlatego wolę wracać wspomnieniami do wakacji letnich, kiedy nie ma śniegu, dni są dłuższe, cieplejsze i można samemu łowić ryby, które teraz z wyrzutami sumienia kupujemy w supermarketach. Latem byłem nad morzem, gdzie wychodząc naprzeciw oczekiwaniom licznych rzesz urlopowiczów, zorganizowano wyprawy kutrem „na dorsza”. Nigdy w życiu nie łowiłem na morzu, w ogóle wędkę miałem w ręku może dwa razy i moja dotychczasowa kariera rybacka nie była zbyt okazała. To, co złowiłem, musiałem wrzucać do wody ze względu na niedostateczny rozmiar.
Wróćmy jednak na wybrzeże Bałtyku. O piątej rano (jakież poświęcenie z mojej strony!) zjawiłem się na miejscu, gdzie parkował kuter (przepraszam za te mieszczańskie określenia, mam jednak nadzieję, że są one zrozumiałe). Wsiadłem, za chwilę wyruszyliśmy w rejs. Rejs jak rejs, trwał może osiem godzin, a może dziewięć. Najpierw prosili nas o wyjście na pokład, dali nam po wędce, długiej, prostej i niebezpiecznej (bo do wędki był przyczepiony hak na ryby, bardzo ostry i agresywny). Potem wygłosili kilka słów szkolenia (gdzie rzucać, kiedy rzucać i jak wyciągać). Wreszcie nastąpiła komenda: teraz! Rzuciłem czy raczej zarzuciłem, a następnie zgodnie z instrukcją starałem się podciągać wędzisko. Najpierw nic nie było, ale potem członek załogi, który się przechadzał po pokładzie, orzekł, że u końca mojej wędki coś jest. I rzeczywiście było: dorsz jak się patrzy. Miałem nieco problemów z jego wyciągnięciem, ale w końcu się udało. Wrzuciłem zdobycz do przygotowanej uprzednio wanienki. Po chwili dorsz skręcił się dziwnie i najwyraźniej oddał ducha. Potem złowiłem jeszcze trzy dorsze, zmęczyłem się łowieniem i przeszedłem na mostek kapitański, żeby nieco odpocząć. Tam zobaczyłem zastosowanie metod naukowych w praktyce. Sternik, zamiast kręcić kołem steru, wpatrywał się w cztery ekrany i poruszał myszką. Całkowicie skomputeryzowany połów ryby: jeden ekran pokazywał mapę akwenu, drugi profil dna, trzeci ryby, które akurat pływały pod kutrem, a czwarty to już nawet nie wiem, co. A obok tych ekranów siedzi człowiek wygodnie rozparty i myszką kieruje kutrem, załogą i poławiaczami dorszy. W zasadzie mógłby robić to w domu i tak sterować wyprawą. My też w zasadzie moglibyśmy łowić dorsze w domu. Był to da mnie taki szok, że resztę rejsu odbyłem w kajucie, dorsze oddałem towarzyszowi sztuki wędkarskiej i łyknąłem z butelczyny zakupionej rano w sklepie nocnym.
Ale wspominam tę przygodę bardzo miło, tym bardziej, że wróciliśmy cało do portu, gdzie można było zjeść śledzie i inne ryby przyrządzone dla turystów jako świeże, choć tajemnicą poliszynela jest, że wszystkie są głęboko mrożone. Rybacy twierdzili, że węgorze kupowane w straganach nie są złowione przez nich, tylko pochodzą z Chin lub Rosji, a łososie można kupić u nas, choć w Norwegii, gdzie są hodowane, przestrzega się miejscową ludność przed ich spożywaniem. I w tym sensie widzę przewagę karpia: pochodzi z Polski, nie skręca się i miejscowa ludność może go spożywać.