Uniwersytet Śląski dopiero w przyszłym roku będzie świętował jubileusz 50-lecia. Wydział Prawa i Administracji złote gody ma już za sobą, ponieważ działalność edukacyjną rozpoczął w 1966 roku jako Filia Uniwersytetu Jagiellońskiego. Należy Pan Profesor do tych, którzy stawiali solidne fundamenty wydziału należącego dzisiaj do ścisłej czołówki krajowej.
– Na stałe związałem się z Uniwersytetem Śląskim w styczniu 1970 roku, ale już rok wcześniej prowadziłem tu zajęcia. Nowa, młoda uczelnia to było duże wyzwanie dla młodego prawnika, wprawdzie byłem już po habilitacji, ale to był przecież początek mojej kariery akademickiej, miałem mnóstwo inwencji i pomysłów.
Powstanie wydziału było w dużej mierze decyzją polityczną, władze katowickie dążyły jednak do rozluźnienia związków WPiA z krakowską Alma Matris, dlatego zapraszano tu naukowców z wielu ośrodków akademickich m.in. Wrocławia i Poznania.
– To oczywiste, że jak długo funkcjonowała tu Filia UJ, tak długo obsługiwali ją pracownicy macierzystej uczelni. Z chwilą jednak powołania Uniwersytetu Śląskiego czyniono wiele zabiegów, aby to kadrowe uzależnienie zastąpić naukowcami z innych ośrodków akademickich. Zabiegały o to ówczesne władze polityczne miasta, szczególnie generał Jerzy Ziętek. To była decyzja strategiczna, ponieważ autonomiczna uczelnia nie mogła koncentrować się tylko na dydaktyce. Nowa stała kadra pozyskiwana z innych środowisk akademickich umożliwiała rozwój poszczególnych wydziałów. Nasz wydział był w szczególnej sytuacji, zdobył bowiem pełną samodzielność. Zachęcanie naukowców do osiedlenia się na Śląsku nie było łatwym zadaniem. Wielu z nas przerażało przykładowo zanieczyszczone środowisko.
Poznaniakowi pewno z trudem przyszło zaadaptować się w Katowicach?
– Śląsk rzeczywiście wówczas kojarzył mi się wyłącznie z potężnym przemysłem i ziejącymi żarem hutami. Przyznaję, że kiedy otrzymałem propozycję przejścia na Uniwersytet Śląski i objęcia Zakładu Prawa Karnego Procesowego, nie od razu się zdecydowałem. Jednak perspektywa samodzielnego kierowania zakładem, który mogłem obsadzić według własnej koncepcji, dobre warunki mieszkaniowe (domek w tak zwanej dzielnicy profesorskiej w Katowicach), praca dla Żony, która robiła wówczas specjalizację w zakresie pedriatrii, przeważyły w starciu z miłością do Poznania, o którym nigdy jednak nie zapomniałem i za którym bardzo tęskniłem.
Śląska Alma Mater od początku pozyskiwała wielu znakomitych naukowców.
– To prawda, do Katowic zaczęli przybywać ludzie z różnych stron Polski, wśród nich było wielu nobliwych specjalistów. Na naszym wydziale pracowali już na stałe m.in. prof. Mieczysław Sośniak, który w 1965 roku organizował Wydział Prawa Filii UJ w Katowicach i przez wiele lat kierował Instytutem Prawa Sądowego, później Katedrą Prawa Cywilnego UŚ, nieco później także z Krakowa przeniósł się tutaj prof. Tadeusz Zieliński, specjalista z zakresu prawa pracy…
… późniejszy ekspert „Solidarności”, uczestnik obrad Okrągłego Stołu.
– Do kadry dołączyli również znakomici: prof. Michał Staszków specjalizujący się w prawie rzymskim, prof. Jan Baszkiewicz z Wrocławia, którego domeną była powszechna historia państwa i prawa, z Warszawy przybył do nas prof. Karol Sobczak zajmujący się prawem administracyjnym, w zespole pracowała także prof. Ewa Kozłowska, ponadto kadrę zasilili znakomity prof. Karol Gandor z Wrocławia, specjalista prawa cywilnego oraz karnik prof. Jerzy Bafia z Warszawy. Na pewno wszystkich nie zdołam wymienić, ale już te nazwiska świadczą o tym, jak silna to była ekipa, niewiele dorównywało im wówczas. I to właśnie te znakomitości zapewne zdecydowały o bardzo szybkim rozwoju wydziału, a także o jego obecnej randze. Nie może dziwić także fakt, że w stosunkowo krótkim czasie otrzymaliśmy prawdo do doktoryzowania i równie szybko prawo habilitowania, spełniliśmy bowiem wszystkie ustawowe wymagania.
Czy w okresie, kiedy był Pan Profesor dziekanem wydziału, również pozyskiwano nowych specjalistów, czy tworzyła się także młoda kadra naukowa?
– W czasie mojej kadencji kadrę profesorską wzmocnili prof. Leon Tyszkiewicz, znany karnik z Wrocławia, oraz prof. Józef Nowacki, znakomity teoretyk prawa z Łodzi. Kierowałem wydziałem przez dwie i pół kadencji. Zadanie nie należało do łatwych, ponieważ, jakby nie patrzeć, byłem młokosem wśród nobliwych starszych pań i panów. Zewsząd, szczególnie ze strony miejskich władz politycznych naciskano, aby jak najszybciej tworzyć na wydziale nową, młodą kadrę. Znalazłem na to rozwiązanie, potrzebne były jednak środki, którymi dysponowało ministerstwo. Pomogły dobre układy ówczesnego rektora UŚ z władzami politycznymi. Do dzisiaj pamiętam minę dyrektora departamentu, który wiedział, że „Śląskowi się nie odmawia”. Oczywiście otrzymaliśmy niezbędne dofinansowanie i tak ruszyło studium doktoranckie prowadzone przez najlepszych specjalistów, wielu z nich to byli tak zwani pracownicy zewnętrzni zatrudnieni wyłącznie do dydaktyki doktorantów. Przyjeżdżali tutaj na wykłady wybitni naukowcy, należy wspomnieć choćby prof. Zygmunta Ziembińskiego specjalizującego się w teorii państwa i prawa. Znaczna większość dzisiejszych profesorów pochodzi z tego właśnie studium doktoranckiego.
Funkcjonowanie tak zróżnicowanego zespołu wymagało zapewne wielu zabiegów organizacyjnych.
– Pewne zmiany wymuszała rzeczywistość. Stosowaliśmy dosyć restrykcyjną politykę. Niemal na wszystkich uczelniach pojawili się wówczas tak zwani docenci marcowi, nie ominęło to także naszego wydziału. Wprawdzie były to tylko dwie osoby, ale ich obecność powodowała ogólne niezadowolenie. Na posiedzeniu Rady Wydziału podjęliśmy uchwałę, która zamykała drogę awansu wszystkim, którzy nie posiadali habilitacji, a jeżeli ich awansowano, to warunkowo. Osobę taką zatrudniano na stanowisku docenta kontraktowego i wyznaczano jej określony czas na przedstawienie rozprawy habilitacyjnej. Niedotrzymanie terminu oznaczało powrót na stanowisko adiunkta. To była bardzo istotna decyzja, obowiązywała bowiem wszystkich pracowników akademickich i w sposób przejrzysty wytyczała ścieżkę kariery zawodowej. Ta zasada była jednocześnie znakomitym i skutecznym imperatywem dopingującym do starannego i systematycznego kształcenia się, stosowanie jej wzbogaciło środowisko prawnicze o potężne grono wyśmienitych specjalistów, wspominając chociażby prof. Waleriana Pańkę, przyszłego prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Na tle późniejszej praktyki widzę, że było to bardzo dobre rozwiązanie – wyraźne i czytelne. Po habilitacji można było zostać docentem, co oznaczało, że jest się samodzielnym pracownikiem naukowym, który może prowadzić doktoraty. Kolejnym etapem był tytuł profesora, o przyznaniu którego decydował przejrzysty dorobek. Może więc należało pozostać przy tym klarownym rozwiązaniu.
Studium doktoranckie było kuźnią kadry wyłącznie dla Uniwersytetu Śląskiego?
– W początkowym założeniu rzeczywiście chcieliśmy ustabilizować i wzmocnić własne środowisko akademickie. Zakres dydaktyki stale się rozrastał, każdego roku przybywało także studentów. Profesja prawnika stała się modna i prestiżowa, należało więc pozyskiwać samodzielnych pracowników naukowych. Byli i tacy absolwenci studium doktoranckiego, którzy przenosili się na inne uczelnie.
Wychowankowie Pana Profesora pozostali?
– Różnie bywało, mogę natomiast pochwalić się doktorami, a także osobami, które pod moją „opieką” napisały rozprawy habilitacyjne. Mówię o nich, że są „mojego chowu”. Jeden z nich kieruje katedrą na Wydziale Prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, drugi – katedrą na Uniwersytecie Opolskim. Było ich sześciu, niestety ten, który otrzymał na naszym uniwersytecie tytuł profesorski, zmarł przedwcześnie. Trzech pozostałych pracuje na naszym wydziale.
Moda na bycie prawnikiem nieco przewartościowała ten zawód.
– I tak, i nie. To prawda, że prawnicy znajdują dzisiaj zatrudnienie niemal wszędzie, począwszy od administracji samorządowej, po państwową, prawie każda firma posiada dzisiaj odrębne komórki prawne. Jestem przekonany, że ten zawód jest niezbędny w każdej niemal dziedzinie życia społecznego. Ukończenie studiów prawniczych to jednak zaledwie otwarcie dostępu do poszczególnych specjalizacji. Uważam, że do aplikacji powinni przystępować tylko najlepsi.
Najlepsi, czyli…
– Prawnik musi przede wszystkim umieć myśleć, mówić i pisać poprawnie po polsku. Nie może siebie nazywać prawnikiem ktoś, kto popełnia błędy językowe lub nie potrafi bezbłędnie pisać. Musi także przekonująco przedstawiać zarówno słuchaczom, jak i partnerom swój punkt widzenia i posiadać umiejętność analizowania i syntetyzowania. Nie ma znaczenia, czy jest sędzią, radcą, adwokatem, czy doradcą prawnym w jakiejś firmie. Musi także posiadać zdolność przewidywania, szczególnie, kiedy bierze udział w tworzeniu prawa.
Pozwolę sobie zacytować słowa Pana Profesora: Uniwersytet to biblioteka. Zasób, którym dysponuje wydział, jest jednym z najlepszych księgozbiorów prawniczych w kraju, niemała w tym zasługa Pana Profesora.
– Trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie uniwersytetu bez dobrej biblioteki, z naszej korzystają studenci z całego kraju, nawet z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zaczynaliśmy bardzo skromnie. Mieliśmy jednak to szczęście, że na początku lat 70. pojawił się u nas prof. Jerzy Bafia, który był dygnitarzem Ministerstwa Sprawiedliwości, później pierwszym prezesem Sądu Najwyższego i ministrem. Prof. Bafia przez kilka miesięcy był dziekanem naszego wydziału i zainicjował wspaniałą akcję. Zwrócił się do wszystkich prezesów sądów w Polsce, aby książki, które uznają za niepotrzebne, przesyłali do Uniwersytetu Śląskiego. W bardzo krótkim czasie aula przy Bankowej 8 była zawalona książkami, oczywiście, wiele się powtarzało, ale było w czym wybierać. Następnie ja przejąłem zadanie uzupełniania zbiorów. Nadzwyczajnie pomocna okazała się pani Danusia (Gburska, przyp. red.) kierująca biblioteką, osoba niezwykle obrotna i sympatyczna. Ponieważ mieliśmy trochę pieniędzy, zasugerowałem Jej, aby próbowała skontaktować się z rodzinami zmarłych profesorów, którzy posiadali własne książnice. Pomysł okazał się bardzo skuteczny. Dziś nasza wydziałowa biblioteka może poszczycić się cennymi zbiorami odziedziczonymi m.in. po prof. Romanie Longchamps de Berier, prof. Karolu Koranyim, prof. Stefanie Rozmarynie, prof. Kazimierzu Przybyłowskim, prof. Manfredzie Lachsie i prof. Mieczysławie Sośniaku… Nie zaniedbywaliśmy i – z tego, co widzę – nadal nie zaniedbujemy także zakupu wydawnictw bieżących. Niektórzy, ja też to czynię, część własnych zasobów (a nie są one małe) przekazują do biblioteki, aby służyły wszystkim.
Spotykamy się w pokoju Pana Profesora na Wydziale Prawa i Administracji. Niestrudzenie pracuje Pan nadal…
– Kiedy ukończyłem 80 lat, nikt mi tego nie wypominał i nie wyrzucał, ale sam uważałem, że powinienem zrezygnować z podstawowej dydaktyki. Pozostawiłem sobie tylko seminarium doktoranckie, ale i z nim rozstałem się w ubiegłym roku. Wprawdzie nie przyjmuję już nowych absolwentów do studium doktoranckiego i sukcesywnie napływają do mnie prace ostatnich doktorantów, ale na drzwiach wciąż wisi tabliczka z moim nazwiskiem.
Dzisiaj patrzy Pan Profesor z dumą na wydział, który współtworzył?
– Tak, tak, tak! Dziękuję za rozmowę.