Dziewiętnaście naw i osiemset pięćdziesiąt marmurowych kolumn zwieńczonych podwójnymi, biało- -czerwonymi łukami. Ściany udekorowane arabeskami i islamskimi napisami. W samym sercu budowli miejsce dla katolickiej katedry z organami zawieszonymi jakby w powietrzu. Uroda i misterium nie wyczerpują istoty kulturowego znaczenia tego miejsca. Jej sedno tkwi w czym innym. Mezquita w Kordobie jest teozoficznym traktatem, poematem spotkania, polifonią współistnienia, które nadal – mimo wszelakich szaleństw i dramatów minionych wieków i lat ostatnich – owocują. Najpierw była świątynią grecką (a może fenicką), potem rzymską, a następnie wizygocką, w końcu na poły chrześcijańską i arabską, dalej już tylko arabską – najważniejszym meczetem na Półwyspie Pirenejskim i największym wtedy na świecie, by ostatecznie stać się rzymskokatolicką katedrą. Zobaczywszy jej wnętrze, ultrakatolicki Karol V miał wypowiedzieć słowa, które przeszły do legendy: „Zniszczyliście coś, co było jedyne w swoim rodzaju, i postawiliście coś, co można zobaczyć wszędzie”. Jednak i dzisiaj to nadal ten sam las kolumn i to samo, choć przez wieki zmieniane i przebudowywane, wnętrze. Owe 130 na 180 metrów – synteza historii Europy, jej losów, dziejów dramatów i znaczenia. W mieście, gdzie potężną siłą, obok katolików i muzułmanów, byli także żydzi. Ożywcze strumienie trzech kultur uczyniły z Mezquity znak, którego nie sposób zignorować. Punkt, od którego można by było znów wszystko zacząć...
Meczet w Kordobie jest przestrzenią spotkania (także tego trudnego), świadectwem bogactwa kulturowej spuścizny Starego Kontynentu. Może nieco nieoczekiwanie myśli moje biegną stąd najpierw do Werony (pewnie dlatego, że kiedyś miasta te odwiedziłem w ciągu zaledwie kilku dni). Dysponuje ona najlepiej zachowaną na Półwyspie Apenińskim rzymską areną (mieszczącą 22 tysiące ludzi), ale nie to czyni ją najbardziej sławną... Weronę kojarzy się przecież najpierw z nieśmiertelnym dramatem Williama Shakespeare’a Romeo i Julia. Poeta powołał do życia historię miłości, która nigdy nie miała miejsca, ale przecież mogła się wydarzyć. Pozwolił zaistnieć dziewczynie i chłopcu, kobiecie i mężczyźnie. Splótł oboje miłością tak silną, że do dzisiaj tysiące „pielgrzymów” przychodzą pod balkon, na którym stała Julia, i szukają grobu, w którym miała spocząć, choć przecież nigdy – powtórzmy – ani jej, ani jej ukochanego tam nie było. Shakespeare rozsławił miasto, w którym nigdy nie był... Ożywił je historią bohaterów, znanych tylko jego wyobraźni. Rozsławiła je nie historia, ale poezja...
Siła miłości, wyrażonej przez sztukę, ożywia przeszłość – czyż nie było tak u Matejki albo Sienkiewicza? Wiersz, słowo dają życie legendzie, ta – wieczną sławę miastu... Czy można pomyśleć Weronę bez Romea i Julii?
Żyjemy tymi samymi tęsknotami, pragnieniami i dramatami, które widziała Mezquita, o których pisał Shakespeare. Dzieje się u nas ten sam cud poezji i życia i ta sama tragedia bólu, rozstań, nienawiści… Dlatego życzę Państwu na czas wakacji, ale i na wszystkie dni, które przyjdą po nich, piękna, które dało życie najurodziwszym strofom o Weronie i które zbudowane zostało w kordobańskiej Mezquicie, życzę wyobraźni i wiary, które płyną z przeszłości ku dniom przyszłym, miłości silniejszej niż śmierć, spotkań prawdziwych, a więc życiodajnych, i podróżowania – jak powiedziałby Claudio Magris – „bez końca”...