Moja przygoda z fizyką zaczęła się już w szkole podstawowej. Miałem świetną nauczycielkę, która zachęcała nas do nauki przez ćwiczenia i przygotowywanie doświadczeń. W siódmej klasie postanowiłem, że zostanę fizykiem i dlatego w 1980 roku zdawałem maturę z tego przedmiotu. Od początku interesowałem się światłem jako nośnikiem informacji, dlatego postanowiłem na egzamin maturalny przygotować pracę eksperymentalną, dotyczącą praktycznego zastosowania światłowodów. Już wtedy korespondowałem z naukowcami z uczelni amerykańskich i udało mi się sprowadzić ze Stanów Zjednoczonych, właśnie na potrzeby egzaminu, kilka metrów światłowodu. Dzięki dobrze zdanemu egzaminowi, otrzymałem tzw. wolny indeks i wybrałem studia na kierunku fizyka doświadczalna na Uniwersytecie Śląskim. Potem, podczas praktyk nauczycielskich, powróciłem na moment do swojego liceum w Żorach i zobaczyłem, w pokoju nauczycielskim, ten fragment światłowodu, który pięć lat wcześniej służył mi podczas egzaminu maturalnego!
Podczas studiów zajmowałem się przede wszystkim fizyką praktyczną. Ta dziedzina jest bardzo precyzyjna. Jest eksperyment, który – jeśli się powiedzie – daje możliwość konkretnego zastosowania. Wydaje mi się, że absolwenci tego kierunku są praktyczni, stawiają sobie cele i dążą do ich realizacji. Warto zwrócić uwagę, że znaczna część prezesów wielkich przedsiębiorstw czy korporacji to właśnie ludzie, którzy skończyli kierunki ścisłe, w tym wielu fizyków.
Katowice miastem studenckim? Nie czułem tego. To był okrutny czas, lata osiemdziesiąte, zaczął się stan wojenny, a potem nastąpił najtrudniejszy okres przełomów politycznych, ciągłej walki. Zapisałem się do uczelnianego komitetu strajkowego, w działania którego angażowali się głównie studenci prawa i fizyki. To wtedy zlikwidowano przedmiot ekonomia socjalistyczna i pozwolono nam wybrać inne zajęcia. Ja wybrałem filozofię chrześcijańską. Doskonale pamiętam wykłady w auli Instytutu Matematyki, wśród słuchaczy było więcej pracowników naukowych niż studentów. Wykłady prowadził śp. arcybiskup Józef Życiński. Z przyjemnością słuchaliśmy tego, co mówił. Niestety, zajęcia zostały zniesione wraz z ogłoszeniem stanu wojennego.
11 grudnia 1981 roku, w piątek, zawiesiliśmy działanie uczelnianego komitetu strajkowego i pojechaliśmy do domów. Gdybyśmy zostali, być może nasz los byłby zupełnie inny. W nocy z 12 na 13 grudnia ogłoszony został stan wojenny. Gdy przyjechaliśmy w poniedziałek, zobaczyliśmy drzwi do Instytutu Fizyki obstawione milicją, widzieliśmy jak wyprowadzali naszych kolegów, dowiedzieliśmy się, że internowano śp. profesora Augusta Chełkowskiego, ówczesnego rektora Uniwersytetu Śląskiego.
W Instytucie Fizyki oraz na Wydziale Prawa i Administracji w głównej mierze rodziła się wolność. Wielu naukowców angażowało się w działania „Solidarności”. Z czego to wynikało? Przede wszystkim, ludzie byli wolni w swoich wyobrażeniach i myślach. Ze względu na dyscyplinę, jaką się zajmowali, mieli kontakt z naukowcami z całego świata i widzieli, jak funkcjonują inne kraje demokratyczne. Myślę, że to także dawało im motywację do walki o wolność.
Ze mną było podobnie. Podczas studiów prowadziłem harcerską drużynę wodną. W 1984 roku popłynąłem w rejs życia, po Wielkich Jeziorach Ameryki Północnej, ponad 2 miesiące spędziłem na pokładzie Zawiszy Czarnego. Wtedy człowiek czuł się po prostu wolny. Widziałem kolosalne różnice i chciałem, by u nas było tak samo, byśmy mogli być wolnymi obywatelami.
Życie studenckie w tym okresie również było specyficzne. Przede wszystkim nie mieliśmy zbyt wiele czasu ze względu na ogrom zadawanych zadań, zaliczeń i egzaminów. Poza tym każdy weekend spędzałem w swoim rodzinnym mieście, w Żorach. Pamiętam, że kawę rzucali w Katowicach, czekoladki też. Często z kolegą ze studiów, który pochodził z Czechowic-Dziedzic, staliśmy na zmianę w tych długich kolejkach, żeby do domu przywieźć kawę Orient czy Arabicę, uciekaliśmy z zajęć, żeby zapisać się w komitecie kolejkowym i wracaliśmy na uczelnię. Czasu studenckiego z lat 1980–84 nie da się z niczym porównać. Dzisiaj jest zupełnie inaczej.
Po skończeniu studiów profesor Jan Hańderek zaproponował, abym został na uczelni. Wybrałem jednak pracę nauczyciela matematyki i fizyki w Zespole Szkół Budowlano-Informatycznych w Żorach. Niedługo potem zostałem prezydentem Żor, miałem wtedy 29 lat. W 1998 roku pracowałem w Jastrzębskiej Spółce Węglowej na stanowisku wiceprezesa ds. restrukturyzacji i w oparciu o zdobyte doświadczenia przygotowałem rozprawę doktorską, którą obroniłem w lutym br. na Wydziale Górnictwa i Geologii Politechniki Śląskiej. Pięć lat temu zostałem powołany na stanowisko wojewody śląskiego, jednak ciągnie mnie do nauczania, w stronę studentów. Chciałbym, bowiem, dzielić się praktyczną wiedzą i doświadczeniem, jakie zdobyłem w swoim życiu.