Jeśli kiedyś odwiedzicie Państwo miasteczko, w którym wybudowano więcej niż dwa kościoły, to bądźcie pewni, że tubylcza ludność mówi o nim z dumą „Polski Rzym”. Jeśli, nie daj Bóg, traficie zaś do mieściny zalewanej notorycznie ściekami – na skutek wadliwie zainstalowanej kanalizacji – to z pewnością okoliczni mieszkańcy nie powiedzą o niej (tzn. o mieścinie) inaczej, jak „Nasza Wenecja”. W każdym zaś z polskich miast, gdzie stoi choćby tylko jeden dziesięciopiętrowy budynek, wystarczy rzucić taksówkarzowi „Na Manhattan”, a z pewnością trafimy doń już bez dalszych szczegółowych pytań.
Przez dłuższy czas byłem przekonany, że to peerelowska narośl, która miała rekompensować naszą zaściankowość i prowincjonalizm, na które to zostaliśmy skazani dzięki polityce paszportowej towarzyszy z KC. Ale jednak nie. Parę tygodni temu w „Teleekspresie” usłyszałem, jak Maciej Orłoś anonsuje premierę filmu Skyfall, łącząc to wydarzenie z wydaną akurat autobiografią Stanisława Mikulskiego, czyli, jak zaznaczył Orłoś, „Naszego polskiego Bonda”. To głupawe i wyświechtane porównanie wlecze się za Mikulskim już od ponad czterdziestu lat, a powstało w czasach, kiedy to o tym, kto zacz ów Bond, wiedziało jedynie kilku uprzywilejowanych dziennikarzy. Oni to, wydelegowani na jakiś dewizowy festiwal filmowy, zamiast potulnie siedzieć na projekcji norweskiego dramatu psychologicznego (on – fizyk jądrowy, ona – tłumaczka języka estońskiego), wymykali się do podejrzanego kina, gdzie za połowę miesięcznej diety kupowali bilet, by napawać się sceną, w której Sean Connery leje w mordę szpiega z kraju bliskiego nam wówczas oficjalnie sojusznika. „Bohater ten jest u nas nieznany. W całym świecie zachodnim stanowi on natomiast jedną z najpopularniejszych postaci”. Pisał nie bez racji KTT (Akyrema, Wyd Art. i Film.) w 1973 roku, czyli na wiele lat przed pojawieniem się pierwszych objawów epidemii VHS i działających na tej pożywce magnetowidów, które zakazany owoc uczyniły Bondem naszym powszednim. Jak już ustaliliśmy: gros naszego społeczeństwa agenta 007 na oczy wówczas nie widziało, ani nawet o nim nie słyszało, co nie przeszkadzało jednak nazywać Klossa „polskim Bondem”. Nie starczyło nikomu wówczas wyobraźni Janusza Głowackiego („Szekspir Gribojedowem angielskiej literatury”), by Bonda nazwać angielskim Klossem.
Bez dwóch zdań – Kloss był bohaterem mojego pokolenia. I dla wielu moich rówieśników pozostał nim do dzisiaj (choć złośliwi twierdzą, że pojawienie się Shreka przysporzyło Klossowi poważnej konkurencji). Nieuchwytny agent Abwehry na co dzień przeskakuje z telewizyjnego kanału na kanał i w zasadzie nie sposób przeoczyć jego dywersyjnej działalności. I nawet dydaktyczne pogadanki poprzedzające projekcję serialu, a traktujące o zafałszowaniu historii w „Stawce”, nie są memu pokoleniu w stanie zohydzić Klossa. Tu powstał pewien problem, którego istnienie uświadomił mi dopiero Artur Andrus (Blog, Wyd. Prószyński i S-ka 2012). „A jak sobie poradzić w sytuacji, kiedy ktoś powie o sobie, że jest z pokolenia „J23”? Czy to znaczy, ze chce, żeby go kojarzyć z Janem XXIII czy agentem J23 Hansem Klossem?
Ja przez dłuższy czas identyfikowałem się (ze zrozumiałych względów) z postaciami o inicjałach JP. Bo to i X. Józef Poniatowski, i Józef Piłsudski, ale też i Jacques Prevert, i Jackson Pollock, i Jerzy Pilch, i wielu, wielu innych. Niestety, uporczywe wymawianie nazwiska James Bond jako James Pond nie przynosiło spodziewanej satysfakcji. A od czasu, kiedy pojawił się Jan Pospieszalski, przestało mi na tym w ogóle zależeć. No, chyba że ten ostatni zacznie podpisywać się jako Hans. Ale na to miłośnicy Klossa, a zwłaszcza Abwehra, nie pozwolą.