Nazywa się Bond. James Bond. Po raz pierwszy pojawił się w książce Casino Royale, autorstwa byłego pracownika brytyjskiego wywiadu Iana Fleminga. Zdecydowanie bardziej znane jest jednak jego filmowe wcielenie, zapoczątkowane obrazem Dr No, który na srebrnym ekranie zagościł w 1962 roku. Przy okazji 50. rocznicy kinowych wyczynów agenta 007, swoimi impresjami i ocenami związanymi z serią dzielą się dr Paweł Ćwikła i dr Krzysztof Łęcki, pasjonaci przygód agenta z licencją na zabijanie.
Przygody Jamesa Bonda są być może najbardziej niezwykłym cyklem filmowym wszechczasów. Wskazuje na to ich długowieczność, a także podziwu godna regularność, z jaką ukazywały się kolejne odcinki. Podczas gdy inne gwiazdy kina powstawały i upadały, szpieg, któremu – umyślnie banalnych – personaliów użyczył amerykański ornitolog, cały czas trwał na posterunku, zdobywając uznanie masowej widowni i niemałe profity finansowe dla producentów. Jednocześnie filmy o Bondzie nie były nigdy uznawane przez krytykę za dzieła wybitne pod kątem artystycznym. Co zatem decyduje o popularności serii?
– Widownia, która potrzebuje Jamesa Bonda – odpowiada dr Łęcki. – A właściwie całego oddziału agentów 007, bo każdy czas ma swojego Bonda. Być może były momenty, gdy potrzebowała go trochę mniej, ale po najdłuższym okresie sześciu lat przerwy zareagowała bardzo pozytywnie na Goldeneye z Piercem Brosnanem. A ponieważ to filmy kręcone dla zysku, to nie dziw, że właśnie widownia przedłuża żywot agenta 007. James Bond był i jest opłacalną inwestycją.
– Może jest też tak, że ludzie, według reguły inżyniera Mamonia, lubią się bawić i cieszyć tym, co już znają – dodaje dr Ćwikła. – Często się zdarza, że popularne filmy i książki mają swoje kolejne części. Jednak chociażby piątego Indiany Jonesa już sobie nie wyobrażam, bo ta postać jest ściśle związana z Harrisonem Fordem. Tymczasem seria bondowska ma to szczęście, że bohater się nie starzeje. Liczy się postać, pewne „zjawisko”, które jest wręcz nastawione na to, by się zmieniało, ewoluowało, choć nie nazbyt gwałtownie.
Ramy dla postaci Jamesa Bonda stworzył w ramach dwunastu powieści i dziewięciu opowiadań Ian Fleming, zaś po nim ten temat podejmowało jeszcze pięciu pisarzy. Bohater książkowy został przeniesiony na ekran tak w sensie czysto fizycznym, jak i jeśli chodzi o jego specyficzny rys charakteru. Często zdarzało się jednak, że filmy o agencie 007 miały z literackimi pierwowzorami wspólnego niewiele, lub zgoła tylko tytuł. Lapidarny opis, jakim Fleming podsumowywał swoją twórczość (kiss, kiss, bang, bang!), pasuje jednak jak ulał do filmowych wcieleń jego bohatera. Zaś każdy odtwórca roli, od Seana Connery’ego, przez Rogera Moore’a, George’a Lazenby’ego, Timothy- ’ego Daltona, Pierce’a Brosnana, aż po Daniela Craiga, wnosił własny sznyt, dopełniając całości obrazu. Tak wykreowany Bond stawiał czoła wyzwaniom, które, zgodnie z producenckim konceptem rodziny Broccolich, miały w danym momencie najbardziej nurtować widzów. – Bez wątpienia ukłon w stronę aktualności światowych się dokonuje – mówi dr Ćwikła. – Dobrze widać to na przykładzie przeciwników Bonda, którzy zmieniali się w zależności od okoliczności i sytuacji globalnej. Gdy wyszliśmy z zimnej wojny, okazało się, że największym wrogiem świata, a co za tym idzie – Jamesa Bonda, jest Korea Północna. Potem jako wielkie zagrożenie zidentyfikowano potęgę mediów. Sam Bond też ewoluował, od pewnego arystokratycznego rysu, z najlepszymi trunkami, hotelami i Astonem Martinem, do wizerunku nieco bardziej mieszczańskiego – gdy pojawia się BMW. To w dalszym ciągu samochód, na który, zwłaszcza w wersji, którą jeździł Pierce Brosnan, nie stać każdego, ale jednak bardziej dostępny. Bo świat coraz bardziej się wyrównuje, demokratyzuje. Albo przynajmniej chcielibyśmy, żeby tak było. Zmiany widać również w sposobie doboru obsady. Od pierwszego filmu z Piercem Brosnanem rola „M” przypadła kobiecie – Judi Dench, a w dwóch obrazach z Danielem Craigiem pomocnego amerykańskiego agenta Felixa Leitera grał czarnoskóry Jeffrey Wright.
– Ciekawym wątkiem dotyczącym oddziaływania Bondów na widownię jest również kwestia product placement w tych filmach, przypadków którego jest zupełnie niesamowita liczba – podejmuje dr Łęcki. – Specjaliści od reklamy znają wszystkie te sztuczki, ale i tak kupiliby sobie telefon, którego używa agent 007. Nie jest też przypadkiem, że w filmie Jutro nie umiera nigdy BMW kosi mercedesy. Obserwujemy różne prywatne wojenki, o których James Bond nie musi wiedzieć, ale w nich uczestniczy. Filmy Bondowskie zawsze były areną triumfu cielesności. Poszukiwania pięknych kobiet, które miały zapełnić ekran, wiązało się niekiedy z zatrudnianiem nie profesjonalnych aktorek, ale... striptizerek. Kojarzona niekiedy z poetyką Boticellego scena wyjścia z morza Honey Rider – głównej postaci kobiecej w pierwszym filmie serii, wyznaczyła standard, którego trzymano się potem z żelazną konsekwencją, narażając się na ostrą krytykę środowisk feministycznych.
– Ian Fleming był właśnie taką męską szowinistyczną świnią, więc i swojego bohatera wyposażył w tego typu poglądy – śmieje się dr Łęcki. – Pierwsza dziewczyna Bonda, Ursula Andress, poznaje świat poprzez uczenie się encyklopedii, mówiąc, że jest przy literce „t”. To podsuwa nam model, że te kobiety zwykle (bywały wyjątki, jak w filmach Goldfinger czy Ośmiorniczka) są tylko dopełnieniem Jamesa Bonda, a przy tym są doskonale wymienne. Możemy być pewni, że w następnym odcinku będą kolejne. Obecne, nawet jeśli nie zginą, to odejdą w cień zapomnienia. Taka formuła funkcjonowała, aż Daniel Craig zaczął płakać i ssać palce Evy Green pod prysznicem.
– Bond musi traktować kobiety przedmiotowo, bo ta postać tak ma – dodaje dr Ćwikła. – Miłość i roztkliwianie się zupełnie doń nie pasują. Autentyczny jest Sean Connery, który na zadane ex post pytanie, czy było mu dobrze, zripostował: „Nie myślisz chyba, że miałem z tego przyjemność, zrobiłem to dla Anglii”. Oczywiście, że miał przyjemność, ale nie zakłócała mu poczucia obowiązku.
Filmy o przygodach agenta 007 zawsze łączył swoisty kanon stałych elementów. Należały do niego: czołówki (z obowiązkowymi kobiecymi sylwetkami), motyw muzyczny autorstwa Monty’ego Normana i Johna Barry’ego, piosenki (z których niejedna uzyskała status kultowej, jak Goldfinger w wykonaniu Shirley Bassey), riposty padające z ust głównego bohatera (zwłaszcza w kontekście przedstawiania się i preferencji względem sposobu przygotowania alkoholu), stale obecne postacie w rodzaju Moneypenny i Q (wraz z jego niezawodnymi gadżetami), hedonistyczne „nagrody” dla zwycięskiego agenta w epilogach oraz pewna charakterystyczna nuta humoru, którą okraszone były działania i wypowiedzi Bonda.
Z wieloma z powyższych aspektów zerwały trzy ostatnie filmy serii. Sam Daniel Craig jest pierwszym odtwórcą roli Bonda, urodzonym później niż Dr No trafił do kin, a jego kreacja wzbudziła spore kontrowersje, poczynając od urody (porównywanej do fizjonomii sowieckiego sierżanta) przez aktorskie środki ekspresji, po zerwanie z dotychczasową tradycją grania agenta 007. Craig ma jednak również liczne grono obrońców, którzy są skłonni uznawać go za jednego z najlepszych Bondów, a filmy z jego udziałem hojnie komplementować, jako odpowiadające realiom XXI wieku.
– Zgadzam się, że Casino Royal to świetny film sensacyjny, tyle że zarazem naprawdę słaby Bond – odpowiada dr Ćwikła. – Nie przyszło mi do głowy, że można aż tak bardzo zmienić Bonda, i to w sposób, który przypomina podejście: „jak jeszcze nie odegrano Hamleta?”. Ten typ rozrywki musi być na pewnym poziomie abstrakcji, oderwania od rzeczywistości przeżywanej przez większość ludzi. Tak, by stworzyć dla nich możliwość ucieczki do zupełnie innego świata. Gdy ktoś, kogo znamy jako twardziela, postać papierową, jednowymiarową, nagle zaczyna przeżywać rozterki egzystencjalne, zamiast skupiać się na ratowaniu świata, to tracimy rozeznanie, a przede wszystkim – przyjemność. Być może bano się, że dotychczasowy Bond się opatrzył, dlatego zrobiono nową serię filmów, które są mało podobne do dotychczasowego Bonda. Ale paradoks polega na tym, że przypominają wiele innych współczesnych obrazów. A w głównej roli obsadzono Daniela Craiga, niemającego absolutnie nic wspólnego z Piercem Brosnanem, który emanował dystynkcją i czarem, nawet przechodząc, zarośnięty i ociekający wodą, przez hol eleganckiego hotelu.
– Słyszy się, że Bondy z Craigiem mają być w zamierzeniu bardziej realistyczne. Tyle że jeśli ktoś potrafi sobie w tej konwencji zrekonstruować scenariusz Skyfall, to jest umysłem niewątpliwie twórczym – podsumowuje dr Łęcki. – Gdyby ostatnią sekwencję filmu nakręcić z Rogerem Moore’em, to byłby to przerysowany, mrugający okiem do widza Bond, ale wciąż Bond. A tutaj usiłowano nadać całej sytuacji poważny wymiar, co zakończyło się tak, jak się zakończyło. Smuci mnie to, że ów pseudo-realistyczny Bond okazuje się być tym, którego wielu widzów lubi o wiele bardziej. Stanowi to bardzo dobrą wiadomość dla wszystkich życiowych nieudaczników, bo to znaczy, że Bond się zdemokratyzował i skoro Daniel Craig może nim być, to może być nim każdy. Gdyby zaproponowano tę rolę Zbigniewowi Zamachowskiemu, to myślę, że również udźwignąłby ciężar. Ale jako socjolog pochylam głowę przed tymi opiniami, bo głos ludu to głos Boga (śmiech).
Jakie będą dalsze losy serii? W którym kierunku pójdą autorzy? Czy fani kreacji Seana Connery’ego, Rogera Moore’a i Pierce’a Brosnana będę jeszcze rozpoznawać postać agenta 007 w serwowanych zmieniającej się widowni kolejnych produkcjach? Na te pytania trudno dziś znaleźć jednoznaczne odpowiedzi, ale – jak pisze w imponującej monografii poświęconej przygodom „szpiega, którego kochamy” absolwent Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UŚ Michał Grzesiek – jednego możemy być pewni. James Bond powróci.