Ferdydurke ukazała się w Polsce drukiem w 1937 roku, w warszawskim wydawnictwie Rój. Wstęp do pierwszego wydania oraz okładkę przygotował Bruno Schulz. Powieść przyniosła Gombrowiczowi sławę i została uznana za dzieło wybitne. Przetłumaczono ją na ponad 30 języków.
Czy Ferdydurke wówczas, gdy powieść ukazała się, czyli pod koniec lat 30. XX wieku, była nowatorska? Jak została wówczas odebrana?
– To jest bardzo trudne pytanie. Wbrew temu, co Gombrowicz już po wojnie, z perspektywy argentyńskiej, potem berlińskiej i francuskiej, pisze w Dzienniku, gdy z młodymi przyjaciółmi argentyńskimi i kubańskimi podjął się pracy nad przekładem Ferdydurke na język hiszpański, to powieść miała całkiem dobrą recepcję. Ukazało się sporo recenzji, które można by podzielić na trzy typy. Pierwszy i dominujący, to był odbiór Ferdydurke jako powieści satyrycznej, trafnej, złośliwej, zgryźliwej satyry na stosunki społeczne w dwudziestoleciu międzywojennym. Drugi typ recepcji krytycznej, to odbiór powieści rzeczywiście jako awangardowej, absolutnie nowatorskiej, a także witanie Gombrowicza jako jednej z najważniejszych postaci literatury dwudziestolecia. Ten model się słabiej przebijał, dlatego że Gombrowicz był wytrawnym graczem w życiu literackim i bardzo wyraźnie sytuował się po stronie opozycji w stosunku do głównego nurtu dwudziestolecia, związanego głównie ze Skamandrytami. Stąd jego słynne demonstracje organizowania drugiego stolika literackiego w Małej Ziemiańskiej (warszawskiej kawiarni, przyp. red.), co nie przeszkadzało mu, żeby Iwona, księżniczka Burgunda ukazała się właśnie w „Skamandrze”. W końcu trzeci model odbioru był niechętny Gombrowiczowi. To były głosy krytyczne, z różnych stron ideowych krytyki literackiej okresu międzywojnia. Była więc bardzo krytyczna recenzja Ludwika Frydego, były bardzo niechętne komentarze do Ferdydurke z kręgu, co dziwne, pisarzy zaprzyjaźnionych z Zofią Nałkowską (dziwne, bo przecież pamiętamy o bliskich związkach Zofii Nałkowskiej z Brunonem Schulzem). Były też nieprzychylne Gombrowiczowi recenzje ze strony tzw. lewicy literackiej. Poza tym Gombrowicz bardzo narzekał w Dzienniku, i tu chyba miał rację, że powieść ukazała się zbyt późno. Oczywiście, brał winę na siebie. Rzeczywiście, żeby w pełni ocenić recepcję i moc tej powieści w odbiorze społecznym, czytelniczym, zabrakło czasu. Zbyt szybko wybuchła wojna i ten świat, który jest opowiedziany w Ferdydurke, został unicestwiony. Powieść chyba do świadomości powszechnej się nie przebiła, bo nie miała na to, po prostu, czasu.
Wspomniał pan profesor o nieprzychylnych krytykach. Jakie były główne zarzuty?
– Takim podstawowym zarzutem, jaki się pojawiał, było to, że powieść jest niezrozumiała, dziwaczna, a nawet pretensjonalnie artystowska, że jej artyzm i postawa artystowska podmiotu autorskiego powodują, iż świat przedstawiony jest sztuczny, nieprawdziwy, ponieważ nie podejmuje żadnych problemów poza „bebechami”, jak w dwudziestoleciu określano kwestie nieświadomości, podświadomości czy zbyt głęboko rysowane portrety psychologiczne bohaterów. Myślę, że to był główny zarzut, poza, oczywiście, towarzyskimi gierkami.
Mówi się, że trudno być prorokiem we własnym kraju, a tu można powiedzieć, że trudno być także prorokiem we własnych czasach. A jak dzisiaj jest odbierana powieść Gombrowicza? Wciąż przecież pojawiają się nowe opracowania, nowe książki poświęcone pisarzowi.
– Myślę, że wszystkich gombrowiczologów, czyli tych, którzy wypowiadają się, piszą o Gombrowiczu, można podzielić na dwie zasadnicze grupy. Po pierwsze, na tych, którzy cenią Gombrowicza międzywojennego i uważają, że absolutnym szczytem, w kontekście całej twórczości Gombrowicza, jest Ferdydurke. Tu, z naszego ośrodka, rzecznikiem, może najsilniej wypowiadającym się po tej stronie, byłby profesor Jerzy Paszek. Ja natomiast sądzę, że im Gombrowicz starszy, tym głębszy i poważniejszy, zaś Kosmos uważam za jedną z najważniejszych powieści napisanych kiedykolwiek w jakimkolwiek języku. Gombrowicz ma takie nieszczęście, albo szczęście, że jest jednym z tych pisarzy, do którego liczba komentarzy, interpretacji i monografii już wielokrotnie przekroczyła rozmiarami jego twórczość. A w związku z zawirowaniem, które dokonuje się w naukach humanistycznych od co najmniej ćwierć wieku, straciliśmy jednolity, spójny paradygmat – i metodologiczny, i ideowy. Markowski pisze, że w literaturze wolno wszystko, nie ma nadinterpretacji, nie ma fałszywej interpretacji, wszystko jest interpretacją. Więc pojawiają się próby nowych odczytań Ferdydurke, zgodne często z modami, które rodzą się w metodologiach badań literackich. A więc mamy wybitną, przełomową w gombrowiczologii książkę Michała Pawła Markowskiego Czarny nurt. Gombrowicz, świat, literatura. Jej autor już na samym początku deklaruje, że przez Gombrowicza chce zrozumieć Jacquesa Lacana, a zatem narzuca pewien typ interpretacji, którego następnie konsekwentnie broni. Ja jestem przeciwko takiemu sposobowi myślenia – narzucaniu sobie jakiejś ideologii czy metodologii przed lekturą. Metoda Markowskiego prowadzi go w niesłychanie mroczne i sekretne miejsca tej twórczości. Dociera do takich sensów, do których inaczej dojść by nie można było. Po Markowskim pojawiło się także kilka książek i artykułów, które bardzo wyraźnie usiłują dotrzeć do tajemnicy cielesności Gombrowicza. A więc włącza się dyskurs homoerotyczny i próbuje się lektury Gombrowicza, sięgając do koncepcji cielesności George’a Bataille’a. Ogromnie dużo dobrego zrobiły książki dwóch młodych uczonych – Agnieszki Stawiarskiej i Klementyny Suchanow. Pierwsza z nich rekonstruuje warszawski okres życia Gombrowicza (praca ma charakter biograficzny), druga – bardzo szczegółowo i precyzyjnie wyjaśnia tajemnice z biografii argentyńskiej, pokazując jednak niektóre dramaty autora Ferdydurke, także homoerotyzm, bo w jego przypadku to był dramat; ukazuje również pisarza, który bieduje, który jest zagrożony, który głoduje. W recepcji Gombrowicza, moim zdaniem, dużo zła zrobiła druga książka Tadeusza Kępińskiego, jego rzekomego przyjaciela z czasów szkolnych. O ile pierwsza Witold Gombrowicz i świat jego młodości była wydarzeniem, o tyle druga Witold Gombrowicz. Studium portretowe zrobiła dużo krzywdy. Po pierwsze, faktograficznie nie jest wiarygodna, po drugie, jest nadęta „na monografię naukową, bez filologicznych” kompetencji, a po trzecie, z książki wynika mniej więcej to, że gdyby nie Tadeusz Kępiński, to Gombrowicz nie napisałby wielu swoich książek i niemalże Kępiński podyktował mu Ferdydurke. Są też świetne książki zbierające dokumenty i wspomnienia, przygotowane np. przez wdowę po pisarzu, Ritę Gombrowicz: Gombrowicz w Europie czy Gombrowicz w Argentynie; przez Rajmunda Kalickiego Tango Gombrowicz czy w końcu Jaśnie-panicz Joanny Siedleckiej, chociaż w tej ostatniej pozycji jest trochę nadużyć i nieprawdziwych relacji.
Czy taka liczba opracowań dzieł Gombrowicza nie zaciemnia w pewnym sensie jego recepcji? Czy jeszcze coś nowego można odczytać, poznać? Jaką pan profesor widzi przyszłość tekstów o tym pisarzu?
– W okolicach Roku Gombrowiczowskiego (roku 2004, przyp. red.) zdałem sobie sprawę, że jesteśmy teraz w takim momencie, że temu pisarstwu trzeba dać odpocząć. Wydaje się, iż możliwości różnych interpretacji Gombrowicza się wyczerpały, że potrzebny jest nowy impuls. Nie wiem, jaki… może metodologiczny, może polityczny? W pewnym momencie Gombrowicz stał się ekspertem od wszystkiego i antidotum na wszystko. Gdzie ja widzę przyszłość tekstów o Gombrowiczu? W dwóch miejscach. Po pierwsze, uważam, że środowisko polonistyczne czeka poważna dyskusja na temat kanonu polskiej kultury i literatury, która przezwycięży to, co odziedziczyliśmy w spadku po wieku XIX. I jeśli myślę o Gombrowiczu, to on będzie w centrum tej dyskusji, dlatego że jest to jedyny (może po Stanisławie Brzozowskim) polski pisarz dwudziestowieczny, który w bardzo poważny sposób zadał pytanie o kanon. To jest jego dyskurs polskości, ale także wyprawy wspomnieniowe w środowisko dwudziestolecia międzywojennego i głębiej – w Młodą Polskę, to jest jego krytyka romantyzmu. Mam takie poczucie, że my, akademicy zajmujący się literaturą, nie bardzo tej lekcji wysłuchaliśmy i że ona wróci w momencie, gdy my powrócimy do rozmowy o kanonie. Po drugie – widzę w dziele Gombrowicza bardzo poważny program literatury, bardzo poważny program modernizmu polskiego, ale takiego modernizmu polskiego, który otrząsa się czy zrzuca z siebie, dziewiętnastowieczne obciążenia, gdy świadomość kształtowaliśmy w opozycji do zaborców. Gombrowicz był, i tego też nie pamiętamy, w drugiej połowie lat 60. XX wieku, gdy już mieszkał w Vence, pojmowany jako najpoważniejszy polemista rodzącej się wtedy nowej krytyki francuskiej, jako najważniejszy polemista takich postaci z historii idei czy historii myśli europejskiej, jak Michel Foucault oraz Roland Barthes. To właściwie Gombrowicz, jako jedyny, próbował się przeciwstawiać proponowanemu przez nich modelowi humanistyki, modelowi strukturalizmu.
Narrator w finale powieści mówi: „(...) nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka”. Jak można rozumieć te słowa?
– To jest absolutne centrum Gombrowiczowskiej antropologii – koncepcja międzyludzkiego kościoła, który ma dwa wymiary. Pierwszy to społeczny, socjologiczny. Funkcjonujemy w życiu społecznym, w komunikacji społecznej, ciągle w ten sposób, aby znajdować akceptację w oczach drugiego człowieka. W związku z tym podejmujemy grę, niemal teatralną, cały czas gramy, cały czas pląsamy. Gombrowicz pokazał to bardzo ostro w Ferdydurke. Trzy epizody są niesłychanie istotne. Dwa opowiadania o Filidorze i Filibercie, przerywające tok narracji głównej, ale także Józio, rozbijający strukturę społeczno-obyczajową domu Młodziaków, gdy na zaaranżowanym spotkaniu uczniów i profesora Pimki w pokoju Zuty nagle spada maska społeczna z Młodziaków. Ważne są także ucieczki Józia, można powiedzieć, że jest on w stanie permanentnej ucieczki, powieść zresztą kończy się sceną kolejnej, ale teraz jest on raczej porwany przez Zosię i wprowadzony w świat idylliczny, „panatadeuszowy”. Ten wymiar nie wyczerpuje jednak problemu. Jest on głębszy – budowanie kościoła międzyludzkiego ma wymiar ontologiczny. To próba opisu niemożności relacji międzyludzkich, ale nie w sensie już tylko komunikacji społecznej, ale także w sensie funkcjonowania w dramatycznej samotności. Bohater Gombrowicza jest bardzo samotny, także wobec ogromu niezrozumiałości wszechświata, nie potrafi rozwiązać żadnego problemu, żadna z powieści tego pisarza nie kończy się jednoznacznym rozwiązaniem, żadna z fabuł nie jest rozwikłana, zawsze jest to porażka Witolda/Józia.
A może doszukiwanie się u Gombrowicza czegoś, czego tam nie ma, wyrażają ostatnie słowa powieści, że wszyscy będziemy trąbami, jeśli będziemy tego szukać na siłę?
– Może. Z Gombrowiczem jest tak, jak o tym mówił Mrożek – gdy pierwszy raz przeczytał Gombrowicza, to się rozchorował, bo jest jak choroba zakaźna i nie potrafił znaleźć na niego antidotum, nie potrafił go z siebie wydrzeć. Jeśli się w którymś momencie odnajdzie smak tej literatury, to bardzo trudno ją z siebie wyprzeć.
Ferdydurke od kilku lat nie znajduje się na liście lektur obowiązkowych. Czy, zdaniem pana profesora, powinna wrócić do szkoły?
– Powinna wrócić. Każda dobra literatura powinna być obecna w szkole. Ale jeśli Ferdydurke ma być wykładana tak, jak robi to jeden z bohaterów powieści, Bladaczka, ze Słowackim, to może dobrze się dzieje, że nie wraca.