Panu ministrowi Zdrojewskiemu udało się jakoś wysupłać pół miliona złotych zaskórniaka i tym samym przedłużyć egzystencję Ośrodka Karta. To ładny gest, bo dzięki temu jest szansa, że prowadzone przez Kartę Archiwum Historii Mówionej nie zaniemówi. Zawartość tego archiwum to nagrane wspomnienia ludzi, którzy ukończyli lat 60 i coś ze swego życia chcieliby uchronić przed zapomnieniem. Taka nagrana, a nie spisana, „spowiedź” to doskonałe posunięcie. Ludzie, których losami poniewierały różne totalitaryzmy, są niezwykle ostrożni w formułowaniu na piśmie swoich opinii i przemyśleń. Oni doskonale wiedzą, że, nie daj Bóg, ktoś kiedyś może to jeszcze przeciwko nim wykorzystać. A z nagrania łatwiej da się jakoś wyłgać. Oczywiście, opowiadanie sprzyja konfabulowaniu, czasem nawet nieświadomemu. Stąd zawsze jest ryzyko, że owe wspomnienia mogą wyglądać jak w tej historycznej już anegdocie o staruszce spod Nowogródka, do której w rocznicę śmierci Mickiewicza udała się wysoka komisja. Gdy spytano ją: czy pamięta może z lat swojej młodości wieszcza, starowinka skwapliwie potwierdziła: – Ano był tu taki, ale potem wyjechał do Wilna i słuch o nim zaginął.
Ponieważ w naszym kraju pamięć staje się często przedmiotem manipulacji, każda wypowiedź wiarygodnego świadka jest bezcenna. Popatrzmy, jak o stosunkowo świeżej (sic!) naszej historii wypowiada się młode pokolenie polityków. Choćby na temat takiego np. stanu wojennego. Błyskotliwe tyrady, hasła potępienia, okrzyki „hańba!, hańba!”, targanie szat na sobie, a zwłaszcza na przeciwnikach. Zapytani jednak o to, jak osobiście przeżyli ten narodowy dramat, spuszczają smętnie głowy i pomrukują, że poza brakiem „Teleranka” w TV, nic więcej nie pamiętają. Te moje przypuszczenia o dość powierzchownej wiedzy na temat historii współczesnej potwierdziły protesty przeciwko ACTA. Richard Stallman, haker i programista (lekarz i grabarz jednocześnie?), ostrzegał, że rządy mogą posunąć się do inwigilacji w sieci: „filtrowania, usuwania stron a nawet karania użytkowników” (por. „Tygodnik Powszechny” 12.02.2012.). To wystarczyło paru „specjalistom” do doszukania się analogii z PRL-owską cenzurą. Porównanie to jest dość bezsensowne, a na dodatek odnoszę wrażenie, że wielu młodych ludzi myli cenzurę z przesłuchaniami na UB.
Jan. T. Stanisławski opowiadał, jak to Jan Pietrzak po powrocie z ulicy Mysiej (gdzie zakwestionowano połowę programu kabaretu) odgrażał się, że będą grali pomimo zakazu. Wreszcie z patosem zakrzyknął: „Gwałt niech się gwałtem odciska”. A na to Kofta – „Rzekła dupa do mrowiska”. Ja też bywałem w Głównym Urzędzie Prasy i Widowisk (najpierw na Mariackiej, a później na Liebknechta). Raz usiłowałem przepchnąć tomik wierszy pewnego młodego, wielce obiecującego poety. Cenzor spojrzał na mnie porozumiewawczo i syknął: „Ja tam wiem, co ten pan chciał przemycić. Mnie nie zwiedzie.” Potem zaś ryknął „Kryśkaaa!” Do pokoju weszła młoda adeptka sztuki cenzorskiej. Ten dał jej tomik, rozkazując – „Sprawdź to”. Młoda siła przeczytała i, wzruszając ramionami, powiedziała: „Ja tam, szefie, nic takiego nie widzę”. Gdy Kryśkaaa wyszła, zrezygnowany machnął ręką i mruknął: Patrz pan, z jakimi idiotkami muszę pracować. Ale skoro nic nie widzi, to ja to puszczam”. Dodam tylko, że ten młody poeta to Marian Kisiel, ale po studiach wyjechał z Sosnowca i słuch o nim zaginął.