Mgr Agnieszka Skorupa w amazońskiej selvie
Mgr Agnieszka Skorupa, z Instytutu Psychologii UŚ, w podróży po Amazonii

Wędrując z Pałkiewiczem

Zwraca uwagę jej imponujący, biorąc pod uwagę młody wiek, dorobek naukowy. Szacunek wzbudzają również pełnione funkcje organizacyjne, między innymi: koordynatora projektu kampanii społecznej „Nie wycofuj się rakiem”, dotyczącej profilaktyki raka szyjki macicy, oraz opiekuna Koła Naukowego Psychologii Jakości Życia „MERITUM”.

Do jej pozanaukowych zainteresowań należą dość rzadko spotykane: survival, wspinaczka górska, wschodnie sztuki walki oraz podróże. Nie dziwi zatem, że to właśnie mgr Agnieszka Skorupa, asystentka w Zakładzie Psychologii Ogólnej, otrzymała możliwość współpracy ze słynnym podróżnikiem Jackiem Pałkiewiczem – dotarła wraz z nim do lasów Amazonii.

Dziesięciodniowa wyprawa odbyła się na przełomie listopada i grudnia 2011 roku. Grupa odbyła lot przez Sao Paulo do Manaus – miasta leżącego w północno-zachodniej Brazylii, skąd drogą wodną uczestnicy wyruszyli w dzikie ostępy Amazonii. – Pełniłam w trakcie podróży nie tyle klasyczną funkcję psychologa, co osoby o zdolnościach interpersonalnych, doświadczonej w kontaktach z grupą – mówi mgr Agnieszka Skorupa. – Chciałam, żeby uczestnicy wyszli z przekonaniem, że było warto popróbować surowego życia, a nie – że brak nam komfortu, więc jest źle. Im dalej od miasta, tym grupa lepiej funkcjonowała, wszyscy po krótkim czasie byli świetnie zintegrowani. Włączyły się „pierwotne instynkty” – poczucie, że każdy zależy od każdego, a wszyscy jesteśmy częścią czegoś większego.

Samo Manaus niegdyś był bardzo bogatym miastem kolonialnym, którego dobrobyt oparty był na handlu kauczukiem. Dochodziło wręcz do sytuacji, gdy tamtejsi panowie, nie mając co robić z pieniędzmi, przypalali cygara studolarówkami. Ich żony wysyłały zaś swoje brudne ubrania statkiem do Francji, bo utarło się przekonanie, że tam zostaną uprane delikatniej. Gwałtowny spadek światowych cen kauczuku w drugiej dekadzie XX w. spowodował jednak, że miasto podupadło. Dzisiaj – opowiada podróżniczka – można się natknąć na obraz paradoksalny. Z jednej strony mamy wielkie fawele (dzielnice biedy), a z drugiej, przypominającą czasy świetności operę, do której niegdyś sprowadzano mediolańskich śpiewaków. Mieszkaliśmy w hotelu sieci Holiday Inn, natomiast na pierwszym spacerze, niemalże zaraz po wyjściu z budynku, trafiliśmy do wyjątkowo nieciekawej okolicy. Przejeżdżający policjant krzyczał „Tu jest niebezpiecznie! Co wy tu w ogóle robicie z aparatami w rękach?!”. Ludzie zaczęli za nami wołać „gringo”, ale trudno się dziwić, bo w okolicy oprócz nas nie było ani jednego białego, żadnych turystów.

W pobliżu Manaus Rio Negro uchodzi do Amazonki. W dalszą podróż grupa Jacka Pałkiewicza wyruszyła na stateczku, którego pojemność miejscowi wyliczali na 150 osób, ale gdy było ledwie 50 pasażerów, to już o komforcie swobodnego przemieszczania się można było zapomnieć. Oprócz podejścia, najlepiej wyrażanego słowem mañana (jutro, kiedyś, zrobi się...), tubylcy mieli silną tendencję do przeszacowywania. Wiem, że jesteśmy wyżsi niż oni w Brazylii, ale nie aż tak – śmieje się mgr Agnieszka Skorupa.

Sam pobyt w dżungli weryfikuje wszystkie „chciejstwa” i wyobrażenia o własnych możliwościach. Jako Europejczycy mamy zupełnie inną percepcję patrzenia na świat – wyłapujemy ludzkie twarze. Tymczasem Indianie, zmuszeni przez najprostszy instynkt „nie daj się zjeść”, muszą mieć zmysły wykształcone, by wyłapywać zwierzęta wśród drzew, nawet gdy jest to zwisający nieruchomo leniwiec. Muszą wiedzieć, jakimi liśćmi trzeba się obłożyć, by nieproszeni goście nie podeszli, jaką gałązkę ściąć, żeby wypłynął z niej kauczuk, który można wykorzystać. Choć ich samych dżungla czasem zaskakuje – mówi podróżniczka. – Nasz przewodnik opowiadał, że nie przypuszczał, by drapieżniki podeszły do nawet małych grup ludzi, do czasu, gdy pewnego razu puma nie przedefilowała mu koło ogniska.

Indianie, na których natknęli się polscy podróżnicy, byli w różnym stopniu zaadaptowani do warunków i zmian cywilizacyjnych. Dostali wybór – albo zostają głęboko w dżungli, w coraz trudniejszych warunkach, albo jadą do miasta. Wielu skusiła wizja zarobków i egzystencji pozbawionej problemów z warunkami atmosferycznymi czy zdobywaniem pożywienia. Jednak tylko garstce z nich, dziś najczęściej pracujących z turystami, udało się przejście między dwoma światami. Większość mieszka teraz w fawelach, a scenografią ich życia są śmieci – w nich bawią się, myją, wreszcie klecą domy ze wszystkiego, co akurat jest pod ręką, kultywując w ten sposób przyzwyczajenia z dżungli.

Z kolei rezerwaty to cepeliada – relacjonuje mgr Agnieszka Skorupa. – Można kupić przeróżne bibeloty w stylu indiańskim, profilowane pod turystów, ale kiedy zaglądnęłam do jednej z chat, zobaczyłam obraz przekomiczny – w środku choinka i telewizor plazmowy – zderzenie kulturowe w pełnym wymiarze. Mieliśmy jednak możliwość zetknięcia się z plemieniem Satare Maes, z którego pochodził jeden z naszych przewodników. Plemię półtora roku temu przybyło z dżungli ze względu na ciężkie warunki. Nie weszli do miasta, ale osiedlili się bliżej brzegu rzeki. Gdy ich odwiedziliśmy, w wiosce zostały kobiety i dzieci, bo reszta zajmowała się zbieractwem albo łowiectwem. Co ciekawe, rdzenni mieszkańcy Amazonii mają prawo polować nawet na zagrożone gatunki. Postęp, który ich dotyka, na razie jest nieingerencyjny, nieinwazyjny.

Największa wartość wyprawy to doświadczenia, których tak bardzo brakuje nam, żyjącym w zapracowaniu i kulturze techniki – przyznaje podróżniczka. – Nie sposób zapomnieć zapachu owoców sprzedawanych na targu pod dachem z blachy, przy temperaturze 40 stopni, radości z pływania z dzikimi delfinami i uczucia, gdy po ledwie półgodzinnym deszczu włosy nie schną przez cały dzień, bo tak duża jest wilgotność powietrza. No i dumy, gdy Jacek Pałkiewicz, mając w zespole nie dość że babę, to jeszcze psychologa, zapomniał się i mówił do całej ekipy per „panowie”. To znaczyło, że w jego oczach jestem kompetentna.

Autorzy: Tomasz Okraska
Fotografie: Krzysztof Petek