Problemy z otwarciem przewodu habilitacyjnego dr. Marka Migalskiego stały się tematem wielu komentarzy medialnych. Jednym z pierwszych, który zabrał głos w tym sporze był dr Tomasz Pietrzykowski z Katedry Teorii i Filozofii Prawa Wydziału Prawa i Administracji UŚ. Zapraszamy do dyskusji.

Nie mogę milczeć

Z niektórymi zjawiskami jest jak z potworem Pana Cogito - nie są widoczne, ale o ich istnieniu świadczą ich ofiary. Odmowa wszczęcia przewodu habilitacyjnego z jaką spotkał się na dwóch uniwersytetach Marek Migalski jest jedną z okazji, kiedy potwór Pana Cogito zionął ogniem i przez to stał się - na moment - widoczny. Zamknąć w tym właśnie momencie oczy i udawać, że potwora nie ma, to byłby nie tylko błąd, to byłaby zbrodnia. Znam i przyjaźnię się z Markiem od wielu lat. Co więcej, jesteśmy współautorami co najmniej kilku artykułów, także zapewne branych pod uwagę przy ocenie jego naukowego dorobku. Jest więc jasne, że nie znajduję się w tej sprawie w sytuacji bezstronności. Jednocześnie, miałem dzięki temu możliwość przyglądać się całej sprawie na tyle blisko i uważnie, aby wyrobić sobie o niej zdanie na podstawie dokładnej znajomości faktów. Wnioski, które z niej płyną nie pozwalają na to, aby skorzystać z okazji i siedzieć cicho. Milczeć wówczas, kiedy trzeba zabrać głos jest tak samo naganne, jak mówić wówczas, gdy należy milczeć.

Istotne dla przebiegu i wymowy "sprawy Marka Migalskiego" są trzy zasadnicze okoliczności. Po pierwsze trudny do zakwestionowania fakt posiadania przez niego dorobku co najmniej porównywalnego, a w wielu wypadkach znacznie przekraczającego to, czym legitymuje się wielu doktorów habilitowanych, a także niejeden z profesorów politologii na polskich uczelniach wyższych. Pobieżna chociażby kwerenda po stronach internetowych wydziałów czy katedr tej i pokrewnych dziedzin nie pozostawia w tej sprawie miejsca na wątpliwości. Nie mam rzecz jasna kompetencji do oceny "wkładu" tych prac do ogólnego dorobku wiedzy o sprawach, którym zostały poświęcone. Jednakże będąc przedstawicielem niezbyt odległej od problematyki nauk politycznych dyscypliny, jaką bez wątpienia jest teoria i filozofia prawa, względnie zorientowanym w ich stanie i osiągnięciach, potrafię bez najmniejszego trudu dostrzec przewagę poziomu i stylu analiz Migalskiego nad wieloma znanymi mi pracami politologicznymi, uznawanymi za w pełni odpowiadające wszelkim wymaganym standardom i stanowiącymi nierzadko podstawy przyznawania ich autorom stopni i tytułów naukowych.

Drugą istotną okolicznością jest to, że Marek Migalski stał się w krótkim czasie jednym z najbardziej "wziętych" komentatorów życia politycznego, obecnym zarówno w audycjach radiowych i telewizyjnych, jak i na łamach wiodących tytułów prasowych. W tej roli wyraźnie odróżniał się tonem i sposobem prezentacji rzeczywistości od dominującego stylu medialnej publicystyki. Wówczas, gdy w modzie było upatrywanie roli komentatora politycznego w licytowaniu się w wyrazach oburzenia, dezaprobaty i potępienia dla jednej ze stron konfliktu politycznego, Migalski starał się w miarę możliwości sine ira et studio analizować zjawiska polityczne, ich mechanizmy, motywy czy skutki. Odmowa przyłączenia się do chóru krytyków jednej strony i piewców drugiej (słynne "Tusku musisz!" "Polityki" czy "rekomendacje dla wyborców" "Gazety Wyborczej" - by sięgnąć do pierwszych z brzegu przykładów) i poprzestanie na dążeniu do zrozumienia i wyjaśnienia działań poszczególnych aktorów życia publicznego wystarczyło dla wielu, aby okrzyknąć go komentatorem "propisowskim". Zadziałało tu myślenie - "jeśli nie przyłączasz się do naszej walki z wrogiem, to znaczy że musisz być po jego stronie". W moim przekonaniu rolą analityka i komentującego wydarzenia politologa nie jest udział w partisan politics. Migalski również tak właśnie uważa i czyni, a niewielu znam ludzi o porównywalnej do niego intelektualnej i moralnej uczciwości. Jego wypowiedzi są wyrazem, opartej na rzeczowej, starannej i uczciwej analizie faktów, racji i argumentów, nie są zaś i nigdy nie były motywowane chęcią wsparcia lub zaszkodzenia takim czy innym uczestnikom życia politycznego. Nigdy nie były nastawione na osiągnięcie jakiś własnych korzyści lub interesów, nigdy nie były formułowane na czyjekolwiek zamówienie. Życzyłbym sobie, aby takie standardy, zwłaszcza dotyczące konsekwentnej odmowy jakichkolwiek relacji, uwikłań czy zależności mogących podważać jego niezależność względem uczestników życia politycznej były powszechne w środowisku osób aspirujących do roli analityków czy komentatorów życia publicznego. Postrzeganie go jako "stronniczego" na tle komentatorów czy publicystów otwarcie manifestujących swoje związki, sympatie czy wręcz łączących naprzemiennie rolę komentatora i uczestnika przedsięwzięć politycznych, świadczy o całkowitej nieznajomości rzeczy i umysłowym zagubieniu, porównywalnym jedynie z traktowaniem całkiem serio podłogi jako sufitu.

Trzecią wreszcie okolicznością jest to, że Marek Migalski w sposób otwarty i publiczny wyraził swój sprzeciw i dezaprobatę wobec faktu powierzenia kierownictwa Instytutu, w którym jest zatrudniony, profesorowi który w przeszłości był świadomym tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, a po 1989 roku nie tylko nie ujawnił swojej przeszłości, ale pod szyldem "obrony standardów akademickich" zainicjował w kierowanym przez siebie Instytucie akcję sprzeciwu wobec ustawy, na mocy której miałby złożyć oświadczenie lustracyjne. Skądinąd zachowaniem tym profesor ów sam pozbawił się potencjalnie najbardziej przekonującego argumentu na swoją obronę - że 30 lat temu był młodym niedoświadczonym człowiekiem, któremu przyszło żyć w czasach, w których najpodlejszymi sposobami łamano charaktery i nakłaniano do udziału w czynach i praktykach niegodnych. I ówczesna niezdolność do heroizmu nie może być wystarczającym powodem do moralnej dyskwalifikacji człowieka na całe dalsze życie. Sądzę, że ujawnienie swojej przeszłości zanim sprawa wyszła na jaw - proste, niewymuszone przeprosiny wobec tych, którym jego donosy i "rozmowy" wyrządziły krzywdę, stawiałyby sprawę prof. Iwanka w zasadniczo innym świetle. Natomiast udawanie obrońcy wartości i standardów akademickich wówczas, gdy chodziło jedynie o rozpaczliwą próbę ukrycia własnego tchórzostwa (nie tego sprzed 30 lat, ale tego z już po-komunistycznych czasów) przywodzi na myśl jedynie słynne słowa Chateaubrianda o tych, którzy "niczego nie zrozumieli, niczego się nie nauczyli". Warto przy tym nadmienić, że statut Uniwersytetu Śląskiego traktuje "nienaganną postawę etyczną" nie tylko jako warunek pełnienia w nim funkcji kierowniczych, ale wręcz zajmowania jakiegokolwiek stanowiska nauczyciela akademickiego. Jawny sprzeciw Marka Migalskiego wobec wyboru na stanowisko dyrektora Instytutu prof. Jana Iwanka, spowodował zaproszenie go do programu Bronisława Wildsteina, poświęconego "ciemnym stronom" życia akademickiego w Polsce. Program ten wywołał z kolei ostrą reakcję pracowników Instytutu, którzy podpisali "list otwarty", protestujący przeciwko naruszaniu "dobrego imienia" Instytutu i jego dyrektora, potępiając "osobę", która ważyła się publicznie skalać własne gniazdo. Burza i potencjalne reperkusje wywołane przyjęciem przez Migalskiego tego zaproszenia i przedstawieniem przed kamerą sytuacji, w jakiej znalazł się Instytut, były łatwe do przewidzenia. Czy zatem miał odmówić? Ze strachu przed tym, aby nie zaszkodziło to jego habilitacji? Ze sprytu? To byłby zaiste prawdziwy triumf "obrońców akademickich standardów".

Te trzy okoliczności - dorobek, medialna popularność i otwarte wystąpienie przeciwko łamaniu elementarnych standardów uczciwości na Uniwersytecie - w sposób dość klarowny wyjaśniają dalszy przebieg wypadków. Powołana przez Radę Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego 5-osobowa komisja, oceniająca dorobek Migalskiego, uznała jednogłośnie, że stanowi on wystarczającą podstawę do wszczęcia przewodu habilitacyjnego. Na posiedzeniu Rady Wydziału wniosek ten został odrzucony głosami pozostałych członków Rady, którzy w badaniu i ocenie tego dorobku nie brali udziału. Przed wieloma z nich leżały kopie "listu otwartego", piętnującego "osobę", która ośmieliła się podważyć moralną legitymację prof. Iwanka do zajmowania stanowiska dyrektora Instytutu Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UŚ. Każdy z nich także po wielokroć oglądał wcześniej w telewizji lub czytał w gazetach "propisowskie" komentarze Migalskiego. 11 członków Rady oddało głos przeciw wszczęciu przewodu Migalskiemu wbrew jednogłośnej rekomendacji zespołu oceniającego jego dorobek naukowy. Potwór Pana Cogito stał się na chwilę widoczny.

Czas na wniosek, który niestety musi być ponury. W polskim życiu naukowym XXI wieku może być tak, że przeszkodą do uzyskania stopnia naukowego nie jest ocena osiągnięć i prac naukowych ale głoszenie nieprawomyślnych i niemodnych w środowisku poglądów, głupawa łatka "sługusa" nielubianej opcji politycznej oraz narażenie się nagłośnieniem co najmniej nagannego postępowania swojego przełożonego. W świecie nauki polskiej Anno Domini 2009 można być szykanowanym za poglądy. Można stać się obiektem vendetty z powodu traktowania serio standardów i deklaracji wypisanych uroczyście w statutach uniwersytetów i za przeciwstawienie się czynieniu z nich groteskowej fikcji. Dzieje się tak pośród ludzi na co dzień opowiadających studentom o wartości swobodnej debaty, szacunku dla innych poglądów, pluralizmie, tolerancji i odwadze w głoszeniu i obronie własnych racji, z zachwytem cytujących Woltera wołającego "nie akceptuję tego co mówisz, ale do końca życia będę bronił twojego prawa, aby to mówić!". W niedawnym wywiadzie prof. Paweł Śpiewak zauważył, że nietolerancja w Polsce na ogół nie jest efektem fanatyzmu, ale zwykłego umysłowego lenistwa. Mam nieodparte wrażenie, że niedostrzeganie związku pomiędzy uroczyście i gorliwie deklarowanymi hasłami, a codziennością, w której bez mrugnięcia okiem są one deptane, jeśli tylko dotyczyć miałyby kogoś niemile się kojarzącego, stanowi rażący dowód trafności diagnozy Śpiewaka. Osobiście podzielam znaczną część głoszonych przez Marka Migalskiego poglądów. Nie ma to jednak żadnego związku z kwestią oceny wyników jego badań i analiz naukowych. Gdyby podobne przeprowadził Grzegorz Napieralski, Anna Sobecka czy Kuba Wojewódzki zasłużyłby na otwarcie przewodu habilitacyjnego dokładnie tak samo, jak Marek Migalski. Wydaje się oczywiste, że potwór Pana Cogito z łatwością staje się zza tej oczywistości niewidoczny. Ale od czasu do czasu o jego istnieniu świadczą jego ofiary.

Artykuł ukazał się również na stronach internetowych, a następnie w nieco zmienionej formie w "Dzienniku Polskim".