KRYZYS POLSKIEGO KINA

O tym, że polska kinematografia przechodzi głęboki kryzys nikogo specjalnie przekonywać nie trzeba. Trwający już od dłuższego czasu regres, przerywany od czasu do czasu "podrygami" w rodzaju produkcji obliczonych na szybki zysk lub ambitniejszych, ale nie zauważanych, nie świadczy najlepiej o kondycji w naszym kraju przemysłu, któremu początek dał słynny wynalazek bracie Lumiere.

JEST ŹLE

Jeszcze do niedawna stan polskiej kinematografii nie był tak krytyczny jak obecnie. Nie liczę tutaj czasów peerelowskich, choć wtedy właśnie film miał się bardzo dobrze (wspomnijmy choćby niezapomniane komedie Jerzego Barei). Na ekranach kin królowały "Psy", "Krolle" czy "CK Dezerterzy". Niestety, polski przemysł filmowy nie poszedł z duchem czasu i mniej więcej w tych czasach się zatrzymał. Obecnie w przedbiegach przegrywa z produkcjami zachodnimi, przede wszystkim hollywoodzkimi. I trudno się temu dziwić, bowiem w porównaniu z nimi polskie filmy ostatnich czasów wyglądają naprawdę bardzo ubogo. I nic nie pomaga tu argument, że "film to nie tylko efekty specjalne". Widz przychodzi do kina i płaci przede wszystkim po to, aby się zabawić, od ambicji są kluby dyskusyjne. Nic dziwnego zatem, że w społeczeństwie szybko pojawił się stereotyp myślenia o polskim filmie, jako o takim, który "jest kiepski i szkoda na niego pieniędzy". Jest to być może opinia krzywdząca, ale równocześnie zawierająca w sobie dużo prawdy. Dzisiejszy polski film, poza kilkoma nielicznymi przypadkami, naprawdę nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Możliwe, że zdanie publiczności zbytnio uogólnia i nie odzwierciedla faktycznego stanu rzeczy, ale obserwując poczynania ludzi "siedzących w branży" trudno dojść do wniosku, że chcieliby oni ten stan zmienić. Trudno bowiem zaprzeczyć opinii, że polskie filmy ostatnich lat faktycznie są bardzo niskich lotów, a kręci się je przede wszystkim dla pieniędzy.

BRAK IDEI

Podstawowym problemem gnębiącym polską kinematografię jest jałowość umysłów znanych polskich filmowców. Albo nie mają oni żadnych konceptów, albo je mają, tylko że na ich zrealizowanie brak jest pieniędzy. A skoro nie ma nowych pomysłów, to zostają przecież te już wypróbowane. Tego typu podejście do sprawy zaowocowało ostatnio wylewem wszelakich rimejków i ekranizacji. Kręci się zatem ponownie "W pustyni i puszczy" (prasa nie zostawiła na tym filmie suchej nitki, głównie ze względu na niezgodność z powieścią), "Quo vadis" (najlepszą recenzję wystawił mu papież zasypiając na seansie) lub ostatnio "Karierę Nikosia Dyzmy" (w roli głównej, a jakże, Pazura). O prawo do nakręcenia nowej wersji "Krzyżaków" za łby wzięło się nawet dwóch reżyserów. Niezależnie od siebie zaczęli oni dobierać obsadę, oczywiście z bardzo wąskiej listy nazwisk. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że niepewny wyniku tej rozgrywki weteran, który już dawno powinien odejść na emeryturę -Daniel Olbrychski załatwił sobie przezornie role u obydwu (!). Doprawdy zaskakująca roztropność...

ZE STRONIC NA EKRAN

Nakręcenie filmu w polskich warunkach łączy się z mimo wszystko dużymi wydatkami. Istnieje więc poważne ryzyko, że film po prostu się nie zwróci, nie mówiąc już o zysku. Dlatego też najlepiej produkować takie obrazy, które będą miały pewną oglądalność. A takimi są oczywiście ekranizacje lektur szkolnych, na które zawsze można będzie obowiązkowo wyrzucić młodzież z podstawówek, liceów czy techników. To czysty zysk, w którym najbardziej zasmakował ostatnio "mistrz" Wajda. Po "sukcesie" "Pana Tadeusza" przyszła mu ochota na nakręcenie "Zemsty". Kiedy jakiś dziennikarz zarzucił "mistrzowi" nabijanie kiesy pieniędzmi małolatów i ich rodziców, ten zaoponował mówiąc, że "w każdym kraju wynosi się na ekrany tamtejsze dzieła literackie". Wszystko w porządku, tylko dlaczego Wajda je zmienia? Czy akcja "Zemsty" działa się w zimie? Czy "Litwo, Ojczyzno moja..." znajduje się na początku czy na końcu dzieła Mickiewicza? Z pewnością kolejne pokolenia, które dzięki "mistrzowi" po książkę już nie sięgną, nie będą tego wiedzieć. A z czytaniem książek u polskiej młodzieży bardzo krucho; statystyki są alarmujące. Teraz, dzięki potopowi ekranizacji będzie pewnie dużo lepiej... Inny reżyser próbował odciąć kupony od hossy na rynku czytelniczym (aż dziw bierze, że w Polsce jest taki, skoro przeciętny Polak czyta 0,5 książki na rok) przygód "Wiedźmina" z powieści Sapkowskiego. Niestety, mimo dobrej roli Michała Żebrowskiego, który zgarnął za nią zawrotną sumę oraz tzw. "efektów specjalnych" (żenujących podobno), film okazał się gniotem, co stwierdzili niemalże jednogłośnie wielbiciele prozy Sapkowskiego i krytycy...

Ekranizacje jednak są wciąż na topie. Świadczyć może o tym niezadługie rozpoczynanie zdjęć do "Starej baśni" Kraszewskiego. Reżyserem będzie niezmordowany Jerzy Hoffman, ojciec filmowej Trylogii Sienkiewicza, który najwyraźniej nie chce zbytnio od Wajdy odstawać, a pewnie także zrekompensować sobie plajtę, którą przyniosła jego superprodukcja "Ogniem i Mieczem" (w wielu kinach na ten film wpuszczano "na lewo" i zaniżano zyski).

DEJA VU

Kolejnym gwoździem do trumny polskiego filmu jest niesamowita hermetyczność środowiska aktorskiego. Na szczęście minęły już czasy, kiedy w każdej nowej polskiej produkcji "na mur-beton" pojawiał się tandem Pazura-Linda, ale widz wciąż zmuszony jest oglądać na ekranie w kółko te same gęby: Jandy, Dancewicz, Szapołowskiej, Gajosa, Kondrata, Lubaszenki, Malajkata, Zamachowskiego, Olbrychskiego no i oczywiście Pazury i Lindy, choć ostatnio osobno. Niedawno krąg ten poszerzył się o faktycznie utalentowanego Michała Żebrowskiego oraz Jacka Deląga (weterana musicalu "Metro"), ale nie zmienia to faktu. Czy w Polsce nie ma innych aktorów? Ileż to młodych ludzi rokrocznie kończy wyższe szkoły filmowe? I co? Są bezrobotni, albo grają w jakimś teatrze za śmieszne pieniądze. Tymczasem na ekranach kin zaczynają pojawiać się synowie lub córki bądź aktorów, bądź polityków (!). Za przykład można tu podać synów Olbrychskiego, Stuhra i Lubaszenki, albo córki: burmistrza Zakopanego - Alicję Bachledę-Cuhruś i najwybitniejszego z premierów RP - Agatę Buzek. Wszyscy oni oczywiście sami zapracowali na swój sukces i "niczego swym ojcom nie zawdzięczają". Czyżbyśmy mieli do czynienia z wtórnym feudalizmem, w którym syn dziedziczy zawód po ojcu?

ZA ILE?

Bardziej przyziemnym, choć także ważnym problemem jest sama cena biletów. Kino nie jest w naszym kraju rozrywką tanią. Biorąc pod uwagę niską jakość polskiego filmu i chęć dystrybutorów przyciągnięcia widza do kina, mogłoby się wydawać, że bilet na polski film powinien być dosyć tani. Nic bardziej mylnego. "Ogniem i mieczem" jako pierwszy film po denominacji podwyższył poprzeczkę cenową do 15 złotych. Zabawne jest to, że wcześniejsza superprodukcja, "Titanic", kosztowała złotych 14; za tę samą cenę mogłem 4 lata później (!) obejrzeć kolejny film numer jeden na świecie -"Władcę Pierścieni: Drużynę Pierścienia"... Tym bardziej dziwić może fakt, że "Ogniem i mieczem" był mimo wszystko finansową klapą.

I CO DALEJ?

Powyższe szkopuły nie są z pewnością wszystkimi, które decydują o marnej sytuacji polskiego przemysłu filmowego; jest ich dużo więcej, jednak z punktu widzenia przeciętnego widza (jakim z pewnością jestem) te należą do najistotniejszych. Niestety, wizerunek krajowej kinematografii jest taki sam jak ogólny wizerunek kultury w Polsce -czyli żałosny. Zdarzają się, co prawda, takie wyjątki jak Stuhrowskie "Historie miłosne" albo "Duże zwierzę"; świetnym filmem był także "Kiler", w którym wielu upatrywało renesansu polskiego przemysłu filmowego. Niestety, na tym się skończyło. Kolejne produkcje były już przeciętne i polski film znów znalazł się pod kreską. A przecież nie tak powinno być. W Polsce doprawdy nie brakuje utalentowanych filmowców, o czym mogą świadczyć organizowane u nas festiwale filmowe dla amatorów. Nikt jednak nie pomaga tym ludziom się przebić, a jeśli już im się to udaje, najczęściej wybierają prace za granicą. Głównym powodem są uczciwe zarobki, na które w kraju liczyć nie mogą. Jest to kolejny problem, który sprawia, że sytuacja jest taka jaka jest.

Póki co nie widać aby kondycja krajowej kinematografii miała się w najbliższej przyszłości zmienić. Wajda pewnie nakręci swoją "Zemstę" a Hoffman "Starą baśń". Młodzież szkolna pójdzie do kina i obydwaj panowie wyjdą na swoje. Rodacy pewnie się zachwycą, przyznają jakieś nagrody, które zobligują panów reżyserów do szukania kolejnych dzieł literatury do zekranizowania i błądzenia w tym samym ślepym kole. Tymczasem widz w Polsce dalej będzie zachwycał się efektami specjalnymi rodem z Hollywood i pewnie swego zdania o filmie polskim zbytnio nie zmieni, nie zaszczycając kinowych sal swoją obecnością podczas projekcji tegoż...

Autorzy: Robert Lipka