Sławomir Mrożek, zdobył się na bohaterskie wyznanie; ujawniając po latach skrywaną o sobie prawdę: "nigdy mnie nie śmieszył Adolf Dymsza". Nim czytelnicy Gazety Wyborczej (27-28.04.02.) zdążą zawołać: Na Boga! Dlaczegoż? Mrożek już szczegółowo tłumaczy swą odporność na dowcipy Dymszy, porównując prezentowany przez nieżyjącego już aktora rodzaj humoru z wielką międzynarodówką słynnych komików. To chyba złe słowo. Trudno bowiem za komika uzanać Woody Allena czy nawet Jacquesa Tati. "Charlie Chaplin i inni wielcy rozśmieszali publiczność, ośmieszając siebie, Dymsza - wyśmiewając innych. Oni byli bezbronni wobec okoliczności, niezaradni, bezradni wobec świata, Dymsza - zawsze górą. Oni, oprócz rozbawienia, budzili współczucie, tkliwość i sympatię, a Dymsza - supercwaniak - tylko podziw aspirantów do cwaniactwa".
I tak to Mrożek sam sobie odpowiedział na pytanie: dlaczego o urodzonym 102 lata temu Dymszy do dzisiaj się pamięta. Ten typ postaci (myślę tu o rolach powojennych) rodem trochę z Wiecha, trochę z Grzesiuka, czy nawet z piosenek "pogrobowca" tego stylu Jaremy Stępowskiego przyczynił się znacznie do stworzenia wizerunku "warszawskiego cwaniaka", co to panie wieśniakowi z prowincji (czyli z miejscowości położonych dalej niż Ursus) sprzeda kolumnę Zygmunta. Cudzoziemca poobwozi po całej stolicy, nim dowiezie do hotelu naprzeciwko. A do rachunku dopisze datę urodzenia. "Bujać to my, a nie nas!" To zawołanie, poparte słynnym tikiem Dymszy ma w Polsce wielu zwolenników. Chcemy uchodzić za naród spryciarzy, ale nasz spryt niewiele ma wspólnego z przebiegłością ( no, może za wyjątkiem wozu Drzymały) za to dużo - jakby to powiedział Wiech - z "szemranym kantem". Owszem, bywamy cwaniakami, ale wyłącznie na własnych śmieciach. Na obcym terenie pokorniejemy. Bez znajomości języków wściekamy się, że jeden z drugim nic po ludzku nie rozumieją, i przyjmujemy postawę obronną; czyli lekceważącą wszystko co mogło by nam zaimponować. Stąd właśnie na rysunku Mleczki polski turysta - z niedopałkiem w ustach - patrząc na piramidy mówi pogardliwie: My ze szwagrem nie takie rzeczy robili po pijanemu.
Nie ma narodów spryciarzy, tak jak nie ma narodów niedojdów. Przed wojną za nację mającą wrodzony dryg do udanych interesów uchodzili Żydzi. Ci jednak słysząc to, ze smutkiem kiwali głowami twierdząc, że najmądrzejszy nawet Żyd przy najdurniejszym Ormianinie wychodzi na głupiego goja. Nasz narodowy spryt - a raczej sprycik, tuła się gdzieś na pograniczu: matactwa, szalbierstwa, krętactwa. Daleko nam do tej przebiegłości jaką prezentują narody Wschodu, gdzie ceremoniał picia herbaty może stać się przyczyną towarzyskiej kompromitacji. Gdzie wrogom nalewa się ów napój do pozbawionej uszu filiżanki po same brzegi, tak by nieszczęśnik musiał się poparzyć. No tak, ale spisany przez Luh Ju kodeks regulujący tę skomplikowaną czynność liczy sobie 3 opasłe tomy. Kto to przeczyta? Inny przykład sprytu popartego solidną wiedzą opisał Paweł Jasienica: "Kiedy cesarze chińscy zostali zmuszeni do zawierania traktatów i otwarcia portów, znaleziono oryginalne wyjście z trudnej sytuacji. Ambasadorzy mocarstw, sami o tym nie wiedząc byli przyjmowani w sali odwiecznie przeznaczonej na hołdy lenników".
Nie trzeba wcale jeździć do Azji, by przekonać się ile korzyści może przynieść mariaż sprytu i inteligencji. O takich np. Szwajcarach mówi się w Europie tłumiąc natarczywe ziewanie. Czy należą oni do spryciarzy ? Na ten temat rozpisali już pewnie referendum. Ale stare szwajcarskie przysłowie mówi: "Jeśli zobaczysz bankiera wyskakującego przez okno, bez wahania skacz za nim. Na pewno stoją za tym duże pieniądze". Będąc w Szwajcarii patrzcie więc uważnie. Okazja czyni bankiera !
Cóż jednak począć, skoro przyszło nam żyć w kraju, gdzie za szczyt wyrafinowania uchodzi katechizm spryciarza zaczynający się od słów: "Chytrze bydlą z pany kmiecie".
"Dymsza nie był i nigdy nie mógł być komikiem klasy światowej, artystą uniwersalnym. A nie mógłby, ponieważ nigdy nie śmiał się z siebie samego, ale zawsze z bliźniego swego". Niestety, to nie tylko przywara Dymszy. By wznieść się na wyższy poziom poczucia humoru, trzeba posiadać mózg. "Mózg to mój drugi ulubiony organ"(Woody Allen). Posiadanie takowego nie jest wcale rzeczą w naszym kraju oczywistą. Pewna posłanka z Ligi Polskich Rodzin (por. "GW", 8.05.02, s.6), z góry zaznacza, że jako kobieta dysponuje jedynie "lżejszym mózgiem" dlatego zbyt wiele od niej wymagać nie można. Dziwne w tym wszystkim jest to, że mieszkając wśród postaci "jak z Mrożka", sam Mrożek traci cierpliwość do narodowego poczucia humoru: "Jeśli prawdą jest, co mówi Lepper, że Unia Europejska nas wynarodowi, to chętnie się wynarodowię, jeśli przy okazji pozbawi nas takiego poczucia humoru. A jeśli na dodatek zabroni nam śmigusa-dyngusa, czyli bezkarnego oblewania przechodniów (...) aby było hecnie, i prima aprilis, czyli legalnego podawania fałszywych informacji(...), aby było dowcipnie, to kosmopolitą zostanę tym chętniej".
Po tym wyznaniu, wypada nam teraz tylko czekać aż do redakcji wpłynie taki, bądź podobnej treści list:
Jako przedstawiciele Koła Młodych przy Stowarzyszeniu Krwią i Blizną, chcemy gorąco zaprotestować przeciwko publikowanym na łamach waszej gazety antypolskim tekstom niejakiego pana Mrożek.
Jeśli panu Mrożek nie podobają się uświęcone tradycją śmigus-dyngus i prima aprilis, to niech poszuka sobie innego kraju. Bo za naszą to (a nie pana Mrożek) Polskę, za te właśnie zwyczaje, nasi dziadowie i ojcowie przelali morze polskiej wody, śmiejąc się w twarz faszystowskiemu siepaczowi i sowieckiemu najmicie. Jeśli panu nie w smak nasze święta, nasz bigos, żubrówka, Wałęsa i Mazowsze, to wracaj pan sobie na meksykańskie pampasy. I niech pana obrzydliwie sucha stopa nie postanie na ziemi zroszonej czystą jak nasze sumienia wodą, czerpaną z krynicy bijącej jak polskie serca.