Moja przyjaciółka ma doskonałe wykształcenie. Ukończyła
studia na czołowym uniwersytecie krajowym.
Po krótkim okresie
praktykowania podjęła studia doktoranckie, uwieńczone stopniem
doktora. Jest uczennicą jednego z najbardziej prominentnych
uczonych polskich z dziedziny humanistyki.
Owszem, związała
swoje losy z Uniwersytetem, bo jakżeby inaczej. Dorobek naukowy
po doktoracie? Proszę bardzo: spis publikacji obejmuje artykuły
drukowane w prestiżowych czasopismach międzynarodowych.
Jeździ na konferencje krajowe i zagraniczne, uczestniczy w pracach
kilku towarzystw naukowych. Jest aktywna nie tylko na polu nauki.
Patrzę z uznaniem na jej sposób funkcjonowania, także w
środowisku pozanaukowym, na jej gotowość niesienia pomocy
innym. Stosunki przyjaźni polegają między innymi na bezwzględnej
wzajemnej szczerości, a jednak czuję pewne skrępowanie, gdy
zaczynamy rozmawiać o zbliżających się terminach oceny
akademickiej, nieubłaganych regułach eliminacji tych, którzy w
przepisanym czasie nie uzyskali habilitacji. To temat tabu.
Powstrzymuję się od pytania: "Kiedy kolokwium? " Boję się
bowiem stracić przyjaciółkę. Habilitacja - to od pewnego czasu
temat drażliwy, a wszelkie pozanaukowe, administracyjne formy
przymusu jej uzyskania budzą coraz powszechniejszy sprzeciw i
rozgoryczenie wśród adiunktów. Dlaczego tak się dzieje?
ROZWÓJ KONTROLOWANY NIE TYLKO USTAWOWO
Pominę prawnicze aspekty rozstrzygnięć dotyczących kariery
naukowej, relacje stron, jakimi są kandydat zgłaszający chęć
uzyskania stopnia doktora habilitowanego i odpowiednia rada
naukowa upoważniona do przeprowadzenia przewodu
habilitacyjnego.
Choć w ustawie istnieją rozliczne luki i
niekonsekwencje interpretacyjne (wykorzystywane nierzadko
przeciw kandydatowi), nie one stanowią o istocie sprawy.
Pamiętam rozmowę sprzed lat z nieodżałowanej pamięci
kolegą z zaprzyjaźnionej uczelni, który na pytanie o termin
kolokwium odpowiedział z rozgoryczeniem, ale i z odcieniem
dumy: "Wolę, by wszyscy pytali dlaczego nie mam habilitacji, niż by
dziwili się, że ją mam". Dał tym do zrozumienia, że ważniejsza jest
praca naukowa dla niej samej i dla własnej głębokiej satysfakcji,
formalne zaś kryteria dorobku są wtórne wobec kryteriów
autotelicznych i mniej ważne.
Oczywiście, bywają habilitacyjne nieporozumienia.
Wiemy,
że w gronie "samodzielnych" są osoby budzące w środowisku
naukowym zastrzeżenia, tak ze względu na marność dorobku jak też
postępowanie sprzeczne z wzorami etyki zawodowej.
Ale nie jest to
zjawisko typowe. Problem polega na tym, że droga do habilitacji
jest nie tylko drogą osobistej kariery naukowej, lecz również drogą
rozwoju nauki i rozwoju szkolnictwa wyższego, jako isntytucji o
kluczowym znaczeniu dla istnienia narodu i państwa. Drogi te w
idealnym wariancie rozwiązań powinny być integralnie splecione.
W rzeczywistości nie są, a nawet być nie mogą, ponieważ u ich
podstaw tkwią niespójne systemy wymagań, ocen, nagród i kar.
Bo
chyba trzeba być człowiekiem niespełna rozumu, by rezygnować z
życia rodzinnego, przyjemności obcowania z przyjaciółmi, tej całej
normalności, która jest dobrym prawem każdego człowieka, by
poświęcić się wyłącznie katorżniczej pracy, prowadzącej w efekcie
do kolokwium. Nie dalej.
Tu kończą się możliwości doktora
wpływania na bieg własnych spraw.
Dalej to już tylko oceny, oceny
i jeszcze raz oceny. Różnych ciał, komisyjnych i jednoosobowych.
To one biorą w swoje ręce losy habilitacji i habilitanta.
Oceniają
jego samodzielność tj. posiadanie dorobku dostatecznego do
zajmowania samodzielnego stanowiska naukowego, stwierdzając,
czy dorobek kandydata zawiera: sformułowanie, opracowanie i
przedstawienie zagadnienia istotnego dla danej dyscypliny
naukowej, czy dorobek ten jest nowatorski, pod względem
teoretycznym lub praktycznym, czy zastosował nowe metody,
przyczyniając się do rozwoju nauki, czy zastosował w praktyce
jakieś nowe rozwiązania prowadzące do tegoż rozwoju. W
mniejszym stopniu kładzie się nacisk na umiejętność przekazywania
tych osiągnięć, czyli zdolności dydaktyczne i pedagogiczne.
A w
tych właśnie dziedzinach celują nasi adiunkci, gdyż oni przez lata
dźwigali główny ciężar nie zawsze wdzięcznej dydaktyki, bez której
uczelnia wyższa nie byłaby uczelnią.
No to co, rezygnujemy z obowiązku habilitowania się?
Lobby antyhabilitacyjne już istnieje. Czy znajdą się spośród
adiunktów osoby gotowe działać w ramach lobby
prohabilitacyjnego?.
Myślę, że się znajdą. O ile dostrzegą sens
szerszy niż tylko perspektywę własnej kariery. Gdy rozumieją, że to
od nich zależy utrzymanie kierunków studiów, gdy zaakceptują
reguły rządzące rozwojem własnej dyscypliny naukowej, doceniając
konieczność uzupełnienia luk, usuwania niejasności i odpowiadania
na intrygujące nowe pytania. Co więc zrobić, by rosło lobby
prohabilitacyjne, a obowiązek habilitowania się w okresie 12 lat po
doktoracie był traktowany przynajmniej przez pewną część
adiunktów jak wyzwanie, a nie jak zagrożenie?
Bo jeśli większość
akceptowanych, wartościowych i potrzebnych adiunktów odpowie
zagniewanym, pełnym rozgoryczenia głosem "precz z habilitacją",
kto tym emocjom przeciwstawi argumenty na rzecz jej utrzymania?
Uchwała Senatu Uniwersytetu Śląskiego wywołała prawdziwą
burzę, zaogniając stosunki między ludźmi, podniecając i tak
nabrzmiałe niepokojem środowisko akademickie. Stało się tak
dlatego, że w Uchwale znalazły się rozwiązania administracyjne,
bez podania uzasadnień i racji stron.
Uchwała reprezentuje
skądinąd słuszne racje instytucji, a ignoruje okoliczności, w których
ci, którzy zrobili ze swej strony wszystko - nie zdołali się
habilitować w ustawowym terminie. Co więcej, uchwała Senatu
paradoksalnie premiuje tych, którzy niewiele w tym zakresie zrobili,
a upośledza osoby stojące w przededniu kolokwium.
Bilansowanie korzyści i strat nie jest najsilniejszą stroną
samego środowiska akademickiego. Dotyczy to zarówno rad
wydziałów jako ciał kolegialnych jak i komisji senackich, nie
mówiąc o senacie jako organie najbardziej szacownym.
KAŻDY NOWY DOKTOR HABILITOWANY CENNIEJSZY NIŻ ZŁOTO
Zwłaszcza wobec perspektywy naturalnego kurczenia się tytularnej kadry profesorskiej, wskutek nieubłaganych praw biologicznych. Narastający dramatyzm sytuacji kadrowej kieruje uwagę na mechanizmy zapewniające dopływ "świeżej krwi", czyli sposoby, w jakich ma się dokonać zmiana pokoleniowej warty.
Odpowiedź na to pytanie bezpośrednio na ogół nie interesuje adiunktów, ich nie obchodzą owe luki, białe plamy, kadrowe braki i zagrożenia kierunków. Ale gdyby to właśnie wiedzieli i widzieli wówczas być może odzyskaliby wiarę w sens swoich zmagań, zrozumieli swoją misję akademicką nie tylko w perspektywie kariery osobistej. Bo oto coraz bardziej jest widoczne zjawisko zmniejszających się możliwości habilitacyjnych nie z powodu małej wydolności naukowej adiunktów (a przynajmniej nie tylko), lecz z powodu "wąskiego gardła" uczelni mających prawa do nadawania tego stopnia. Przeprowadzenie przewodu to gigantyczny trud, a kolejki kandydatów wydłużają się, siegając w XXI wiek. Gdyby owe 10 proc. adiunktów stanęło do kolokwiów - rady uprawnionych wydziałów musiałyby nieustająco obradować, co tydzień odbywając posiedzenia, zamiast jak to bywa obecnie, co miesiąc.
Nic dziwnego, że w środowisku akademickim coraz częściej stawiane jest pytanie dotyczące samej istoty systemu akademickich awansów: jest pytanie, czy powinien to być system jednostopniowy, czy dwustopniowy? Przy powszechności doktoratów wydaje się być słuszne utrzymanie stopnia doktora habilitowanego, który jest jedynym sprawdzianem wartości dorobku oraz kompetencji kandydata do tworzenia nauki. Powracający z krajów zachodnich stypendyści, a także eksperci od spraw szklonictwa wyższego pokazują różne rozwiązania. W większości systemów utrzymuje się jeden stopień naukowy, ale stosuje się ostre kryteria mianowania na stanowiska profesorskie, odległe od zasady stabilizacji. Upragniona w USA tenure przychodzi z latami i trzeba się naprawdę zasłużyć dla nauki, by dostąpić tego zaszczytu i luksusu.
Więc słychać głosy, że dopóki nasz system kształcenia i akademickiej kariery nie zostanie zdestabilizawany, a konkursy nie staną się prawdziwym sitem selekcji najlepszych kandydatów, dopóty habilitacja jest rozwiązaniem koniecznym, choć z wielu względów nie najbardziej szczęśliwym. A więc zło konieczne? Tak.
W atmosferze zagrożenia, w której dominującym poczuciem jest pokrzywdzenie trudno dyskutować o imponderabiliach, rozwiązaniach optymalnych i przyszłościowych, o kompromisach na dziś i zwiększonych wymaganiach na jutro. Jest lęk bardzo konkretny przed rozwiązaniem umowy o pracę, przed swoistą degradacją, pogorszeniem własnej sytuacji materialnej. Może więc warto poczekać, aż opadną emocje i raz jeszcze porozmawiać o warunkach, jakie powinny być spełnione, by każdy adiunkt, który ma ambicje zrobienia habilitacji i wyróżniający się dorobek naukowy mógł te ambicje zrealizować. Jakie to warunki? Wysokie stypendia, ekspresowe wydawnictwa i odrobina świętego spokoju. Tyle przed kolokwium. A po zatwierdzeniu stopnia - nagroda, ale za to olbrzymia, nieporównywalna z żadną inną. Tak, tak, noszenie na rękach choćby krótko. Bo po tym nastąpi kolejna faza stawiania wymagań. Nauka nigdy nie będzie spokojną przystanią, a uczelnia rodzajem przytulnej niszy, zapewniając posadę na czas nieograniczony.
I nawet wówczas gdy habilitacja stanie się tylko odległym
wspomnieniem, epizodem traktowanym jak relikt w historii
polskiego szkolnictwa wyższego - to z pewnością w jej miejsce
pojawią się nowe, nie mniej wysokie wymagania. Wzrost
standardów wartościowania wyników naukowych jest bowiem
nieuchronny, mimo masowego charakteru wyższego wykształcenia
we współczesnym świecie.
A może właśnie dlatego.