Kiedy w marcu ogłoszono wyniki badania opinii publicznej,
z których wynikało, że im wyższe wykształcenie, tym chętniej
podatnicy będą odliczać od dochodów darowizny, od razu stało się
jasne, że edukacja, a zwłaszcza ta na poziomie wyższym, nie może
liczyć na względy ministra finansów.
Z dawnych wykładów
marksizmu, pobieranych mimo woli, zapamiętałem fragment o
dialektycznej tezie, antytezie i syntezie. Zapewne zapamiętałem go
w postaci wulgarnej, tzn. pospolitej, ale w końcu to nie do końca
moja wina, że perły jedynie słusznej filozofii rzucano przed
pospólstwo.
Jeśli czegoś nie pokręciłem, to sytuacja edukacji
wyższej w Polsce jest ilustracją tej triady.
Chętnie przez wszystkich
powtarzaną tezą jest twierdzenie o nadzwyczajnych korzyściach
płynących z poziomu wykształcenia społeczeństwa (chociaż,
nawiasem mówiąc, wolałbym, żeby mówić raczej o wykształceniu
poszczególnych obywateli - wykształcone społeczństwo to jakiś
twór, po którym nie wiadomo czego się spodziewać, coś
nieistniejącego, jak przeciętny Polak, który w połowie jest kobietą,
a w połowie mężczyzną).
Antyteza to kłopoty, jakich nie szczędzą ci
wyedukowani, którzy pozwalają sobie na słuchanie wypowiedzi,
czytanie ustaw, recenzowanie i wykorzystywanie błędów
urzędników państwowych. No a synteza jaka jest, każdy widzi na
codzień - państwo i chce żeby się ludzie kształcili i nie daje na to
pieniędzy. Przez wiele lat można było myśleć, że tylko jedna opcja
ma taki dialektyczno-nijaki stosunek do nauki.
Jednak
doświadczenie kilku ostatnich lat, kiedy można było prowadzić
obserwacje różnych próbek tzw. elit władzy pokazuje, że charakter
tego stosunku jest immanentny i trudno spodziewać się, żeby się
nagle zmienił. Cóż, Polacy zawsze mieli się za coś innego niż np.
Czesi, którzy płacą swoim profesorom kilka razy więcej niż ich
północni pobratymcy.
Przez kilka lat kolejni ministrowie przyzwyczajają uczelnie
do tego, że ich główną racją bytu na tym łez padole jest
pozyskiwanie środków.
Podobno Mieszko, a później Chrobry
nierzdko chrzcili Polan na siłę, ale to nic w porównaniu z
wprowadzeniem kultu bóstwa zwanego Algorytmem, którego boski
przymiot głównie na tym polega, że łaska Jego jest nieodgadniona i
trudno przewidzieć, jaki będzie związek uzyskanych środków ze
zdobywaniem zasług w postaci punktów. Podobno jeszcze po
instytutowych gontynach, po zakamarkach katedr odbywają się
jakieś obrzędy mające na celu odkrycia naukowe, albo sukcesy
dydaktyczne. Trudno sobie to wyobrazić, biorąc pod uwagę coraz
więcej zajęć z coraz liczniejszymi grupami na uczelni, coraz więcej
egzaminów, coraz więcej dodatkowych prac zarobkowych, coraz
mniej czasu.
Czy nowy rektor potrafi dostrzec tę pogańską reakcję na
wyzwanie nowych, nie najlepszych czasów, których herbem jest
"Pogoń - za mamoną", a dewizę "Honorarium i Pańszczyzna - do
odrobienia"?
Najprawdopodobniej nie będzie on cudotwórcą i nie
rozmnoży dotacji budżetowych z uwagi na prawa dialektyki, o
których wspominałem. Oczywiście będzie musiał tolerować
zachcianki kapłanów wszechwładnego Algorytma, a każdy grosz,
każdy nowy budynek i każdy nowy student będzie zapisywany na
jego korzyść. Jednak dobrze byłoby, żeby przy tym wszystkim nie
zapomniał, czemu to ma służyć (jeszcze tylko brakuje pytania "kto
za tym ma stać", żebym już całkowicie pogrążył siebie jako
pogrobowca PRL-u). Dużo się teraz mówi o wizji uniwersytetu,
bardzo obszernie pisał na ten temat w "Gazecie Uniwersyteckiej"
prof. Wódz. Sądzę, że dobrze byłoby też mieć wizję ludzi
uniwersytetu, i to nie abstrakcyjnej "społeczności akademickiej",
ale poszczegolnych uczonych, pracowników administracji i obsługi
oraz studentów. Wyjść poza sprawozdania, które zawsze mają ton
optymistyczny i dostrzec, kto daje uczelni siebie, a kto odcina
kupony, kto wtajemnicza młodzież w sacrum wiedzy, a kto zajmuje
się wyłącznie zbieraniem na tacę, kto umie "zakochać" nowych
adeptów w odkryciach naukowych do tego stopnia, że zapominają o
nędznej pensji asystenta, a kto odstrasza ich swym nihilizmem. Być
rektorem ostatniej kadencji w tym wieku, ale nie dekadencji.