Punktualnie o godzinie ósmej rano w poniedziałek, 19 dnia
lutego, goszcząc w szatni mojego wydziału, zasłyszałam głębokie i
nabożne westchnienie pracującej tam kobiety: "Jak to się dobrze
składa, że człowiek miał te parę dni wolnego. Można było się
odprężyć. Psychicznie i fizycznie oderwać się od tego bałaganu.
Zebrać nowe siły na całą tą bieganinę". Łzy stanęły mi w oczach.
Cóż za niesamowita paralelność odczuć!
Tak zaczął się drugi semestr moich występów na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, które z gościnnych stają się coraz bardziej rutynowe. W każdym razie premiera daleko za nami. Za zbolałymi plecami sesja. Teraz już nawet na ten temat mogę wyrazić parę miarodajnych opinii. Runął ostatni mur. Skorzystam więc z okazji i wyrażę póki mam gdzie. Otóż: im dalej - tym gorzej... (... "Jak powiadali starożytni Grecy" - jak powiada znany mi już doktor filozofii - bożyszcze chyba wszystkich swoich wychowanków, a przynajmniej wychowanek). Nikt tak jak studenci nie potrafi stworzyć sobie tak niebosiężnej góry strachu. Oryginalny patchwork: ze strzępów informacji, plotek przywianych przez wiatr, urywków zasłyszanych opinii udało się nam - pierwszoroczniakom - uszyć kołdrę, która zupełnie odgrodziła nas od realnego świata. Tym sposobem przed swoim pierwszym egzaminem o mało nie umarłam ze strachu. Właściwie - przy życiu utrzymały mnie jedynie zobowiązania wobec redakcji "Gazety Uniwersyteckiej". W takiej sytuacji nie było mowy, aby znaleźć poprawną odpowiedź nawet na pytanie wstępno-rozgrzewkowe, które przytaczam w całej krasie: "No niech mi pani powie, co najpierw kopie mąż po przyjściu do domu: żonę, psa czy ogródek? " Jedna z moich współcierpiętniczek nie wiedziała nawet dlaczego marynarze noszą szerokie spodnie! (niezbędne jest tu wyjaśnienie: pytania te wykraczały zdecydowanie poza zakres wskazanego materiału). Tyle o jednym. Inny egzamin - tym razem pisemny - składaliśmy tak stłoczeni na sali wykładowej, jak za starych dobrych październikowych czasów., zbyt byłam niestety przejęta, by sprawdzić, czy ktoś z przyzwyczajenia nie zajął miejsca na parapecie. Następny z egzaminatorów wymagał tymczasem przemarszu grupami conajwyżej pięciosobowymi - aby nie zaburzyć żmudnych procesów myślowych. Brak odpowiedniej daty w odpowiednim miejscu indeksu doprowadził do ogłoszenia przerwy, cudem nie doszło do rozruchów.
I sesja minęła. To tu, to tam pozostały jeszcze jakieś zaległe zaliczenia - globalnie jednak rzecz ujmując: przecież przeżyliśmy i już drugiego dnia drugiego semestru ktoś zwrócił się do nas per "wy jako nauczyciele". Obrzęd inicjacji został zakończony i być może rzeczywiście czas przestać traktować studia jako trzynasty rok nauki w systemie: belfer kontra ofiara. Osiem lat podstawówki i cztery liceum w zupełności wystarczy.
Czas najwyższy zrzucić debiutantkowy kokon - chyba zaczyna przeszkadzać. Do motyla jeszcze droga daleka - to tylko kolejne stadium przepoczwarzania. Nie będę jednak łez darmo wylewać. Dobry student - to twardy student... i sprytny student... i z pomysłami. Wydaje się, że okres stadnego kłębienia się pod drzwiami dziekanatu, tudzież jakimikolwiek innymi minął bezpowrotnie. Nie powiem, że wiem wszystko. Sytuacja nadal jest przedziwna (co dosadniej określił już jakiś czas temu Sokrates). Ale uwaga (!) - wiem, kogo mogę zapytać wprost, kogo chytrze podprowadzić, a do kogo nie ma nawet po co się fatygować. Uczelnia, nie mając już innego wyjścia, musiała odkryć przede mną kilka swoich sekretów. Drobiazgowe rozpoznanie nie ominęło natomiast prowadzących ćwiczenia i wykładowców. I tu, zgodnie z rozpowszechnionym szeroko stereotypem okazało się, że od zdecydowanej antypatii do przyjacielskich polemik droga niedaleka. Mniej więcej tak długa jak od słodkiego uśmiechu do serca nielitościwego. Nie szata zdobi, oj nie szata... Mimo wszystko - albo mój aparat poznawczy mnie zwodzi, albo powoli z mozołem, choć koło za kołem zaczynamy być coraz częściej traktowani jako społeczność myśląca i zdolna do dyskusji.
Niejakim przemianom uległo też moje życie akademickie
(czytaj: akademikowe). Nadludzkim wysiłkiem udomowiłam jakoś
swój nieludzko nieprzytulny pokoik. System oswajania obcych ścian
wypracowany został przez pokolenia. Najskuteczniejsza metoda
mówi o przywiezieniu jak największej ilości jak najróżniejszych
rozmaitości - byle z własnego domu. Uśmiechem, dobrym słowem i
bratnią pomocą zjednuje się sąsiadów. Wychowanie sobie
współspacza może zająć już odrobinę więcej czasu. Nawet wspólna
łazienka na korytarzu ma swoje zalety - jak inaczej można
wytłumaczyć bieganie sobie po dowolnie zamoczonym korytarzu
będąc zawiniętym jedynie w ręcznik. Z czasem udało mi się wyzbyć
wszelkich trudności w zasypianiu. Aktualnie z chwilą kiedy
zamykam oczy, przestaje się dla mnie liczyć światło, gadulstwo
współspaczki, radio, magnetofon, skrobanie stalówki pióra
pochodzące z okolic biurka, telefon zaraz za drzwiami, a nawet
ostra impreza w pokoju vis a vis (byle tylko muzyka była w miarę
rock`n`rollowa, nie znoszę disco). Chociaż podobno drzewiej
bywało ciekawiej. Przypadkowo - acz, moim zdaniem, jak
najbardziej szczęśliwie - byłam niedawno świadkiem wspomnień
prawdziwych weteranów (przy okazji - byli to też prawdziwi
mężczyźni). I gdzież te czasy szalone!? Kto dzisiaj obrzuca się na
korytarzu kisielem? Kto dysponuje go do wszystkich czajników, w
których akurat gotuje się woda? Kto tę wodę bezinteresownie a bez
opamiętania soli? Kto sprawdza działanie gaśnic? Kto polewa
lizolem zewnętrzne parapety okien porą letnią i gorącą? A śmigus-
dyngus everyday? A ogólnospołeczne imprezy "w stylu rzymskim"
(całość uczestniczących udrapowanych fantazyjnie prześcieradłami).
Nowe pokolenie (czyli - hm - my) uważane jest raczej za
nieciekawych stukaczy, którym życie określa nauka i mamusia. Z
opinią tą wolno mi się na szczęście nie zgodzić. Poczekajcie, jeszcze
zobzczycie! Zaliczenie pierwszego roku zapewne przyniesie ze sobą
znaczące zmiany światopoglądowe i inne także. Jeszcze będziecie
bezsilnie zaciskać pięści po kątach!
Tymczasem chciałabym oficjalnie przekazać moje kolorowe
śpiochy razem z zapasem pieluch komukolwiek innemu. Ja już
stawiam swoje pierwsze i drugie kroki sama. Wprawdzie jeszcze
chwiejne, ale... nie, nie wytrzymam! Muszę napisać i niech się
dzieje wola boża oraz naczelnego redaktora. Widziałam ją -
widziałam i już. A było to tak: wskakuję do redakcji Gazety (nadal
drzwiami)... Patrzę, patrzę... i oczom nie wierzę. Przede mną siedzi
sobie najskromniej na świecie rozpromienione stworzenie płci
niewinnej. W ręce dzierży z przejęciem arkusze zadrukowanego
papieru i mówi, mówi, mówi: że sama wpadła na pomysł, sama
przeprowadziła i samej jej się chciało napisać i przynieść do Gazety.
Uwaga, teraz będzie bomba - to dopiero maturzystka, ale jakie
plany ma, jakie wizje. Zapału za całą armię. Drżyj socjologio!
(chyba nieopatrznie zdradziłam jakiś zamiar... nic już się nie da
zrobić). Jej debiutancki tekst do przeczytania już w tym numerze
Gazety. Nowa dediutantka. Kto by pomyślał, że nawet student
pierwszego roku może się czasem poczuć staro na tym
uniwersytecie. Mimo to z ochotą przekazuję następczyni moje
śpiochy, pieluchy a nawet tarczę i miecz (do obrony i ataku).
Odchodzę na debiutancką emeryturę. Ale przynajmniej było
przyjemnie. Przez te kilka miesięcy mogłam prezentować swoją
"małodziewczynkowość" nawet wbrew własnym tak zwanym
"warunkom fizycznym" (wybujałym). Umarła debiutantka - niech
żyje debiutantka!
P. S. Zauważyłam poniewczasie i z przerażeniem, że mimo podeszłego wieku nie mogę jakoś wyzbyć się skłonności do zadawania głupich pytań. Nie udało mi się rozwikłać skomplikowanego systemu działania naszych bibliotek, z których każda pracuje w innych godzinach, gdzie wymaga się osobnego wpisu i karty (mimo, że uniwersytet jeden) i gdzie nigdy nie wiadomo, czy z dziesięciu złożonych zamówień choć jedno zostanie następnego dnia zrealizowane. Nie rozumiem także dlaczego na każdym rewersie trzeba koniecznie wypisywać szczegółowe informacje dotyczące miejsca zamieszkania oraz składać trzy do czterech podpisów. Równie tajemniczym obrzędem wydają się przerwy w pracy czytelni, które na jednych wydziałach po prostu nie istnieją - a na innych okazują się nie do zwalczenia. Fascynującym tematem jest problem planu zajęć. Ich układ jest tak przemyślny, że możliwość wybrania jednego z kilku fakultatywnych przedmiotów może być fizycznie niemożliwa. Ale wybory to już chyba raczej działka Sartra i demokracji.