No, i znowu przerwa. To znaczy oficjalnie mamy sesję egzaminacyjną i coroczny powód do dziennikarskiego kolędowania po uniwersyteckich korytarzach. "Zdenerwowani żacy, srodzy profesorowie, sesyjny stres" - jak zwykle w tym samym stylu. Oni zawsze piszą to samo i właściwie zamiast wychodzić, ryzykując zdrowie podczas niepewnej pogody, mogliby udać się do archiwum redakcyjnego i przepisać, co tam starsi kiedyś napisali. Może zresztą to robią, a przychodzą dla zdrowia - zawsze to miło przejść się po mieście w czasie godzin pracy. Ciekawe, że stale o tych żakach piszą - taki ozdobnik językowy. Niechaj zresztą piszą co chcą, pogłębiając w społeczeństwie udręczonym reformami (a raczej doniesieniami o reformach) stan depresji wywołanej przekonaniem, iż wszyscy w tym biednym kraju cierpią. Chociaż może jest na odwrót: nic tak nie koi, jak świadomość, iż komuś innemu dzieje się jeszcze gorzej. Jest to syndrom peletonu, który gwarantuje spokój, ład i porządek (jak na cmentarzu); lider musi się szarpać, a maruder ma złe samopoczucie.
Jakkolwiek się dzieje, mamy tematy na dwie prace magisterskie: jednej o pozytywnym wpływie sesji egzaminacyjnej na poziom społecznego zadowolenia, a drugiej o negatywnym. Jakkolwiek też cierpienia młodych ,, werterów" podręczników są odbierane przez szerokie masy, my tu wiemy swoje. Sesja jest fiestą, karnawałem, kuligiem, wieczorem po dniu postu w Ramadanie, świętem Chanuka i pierwomajskim prazdnikiem naraz. Czyż mogłoby być inaczej skoro każdy uczony, od profesora do doktoranta, wyzna bez przymusu: dobrze uczyłem, zawodu dokonałem, skarbnicę otwierałem, światłością mądrości oświecałem, wiedzą się dzieliłem. A student, czy to stypendysta ministra, czy też czy szary,, żak", zawtóruje: uczyłem się ze wszystkich sił, pilnie studiowałem, książki wyczytałem, noce zarywałem, ślęcząc nad kajetem, nigdy, przenigdy w breweriach ani swawolach nie uczestniczyłem. Po tak szczerych wyznaniach obu stron cóż pozostaje innego jak wpisać do indeksu ocenę pozytywną: jeśli to nie są wyłącznie piątki, to tylko dlatego, że jedni wzlatują nad poziomy i trzeba ich od drugich odróżnić, którzy jeno Himalaje wiedzy zdobywają.
To tyle propagandowego wstępu; wychowałem się na przemówieniach sekretarzy KC, którzy zaczynali od przedstawienia idylli, którą osiągnęliśmy dzięki ich światłemu kierownictwu, a potem poruszali półgębkiem kwestię apokalipsy spowodowanej przez określone koła, by radośnie zakończyć wizją jeszcze jednej utopii wpisanej do programu przewodniej siły narodu. Tak więc przejdźmy do rzeczywistości, w której święto sesji zamienia się w koszmar egzaminacyjny i pominąwszy ten przykry wątek podążmy od razu do nowych, lepszych rozwiązań. Skoro już sądy mogą teraz zastąpić wymierzanie sprawiedliwości ugodą, na mocy której de facto winny unika kary (jeszcze jeden przejaw amerykanizacji), to właściwie dlaczego nie mielibyśmy pójść na ugodę regulującą w sposób cywilizowany stosunki między uczniem a mistrzem? Zamiast nerwów, przesiadywania w dusznych pomieszczeniach i mimowolnego uczestnictwa w maltretowaniu intelektualnego dorobku pokoleń - wpis do indeksu i spokój. Dlaczego tak się opieramy? Wkrótce zostaniemy już sami na planecie, na której wiara w człowieka przemieniła się w kult ludzkiej niedoskonałości: a któż ośmieli się przepytywać boga? W dodatku egzaminy z ich nieuniknioną tendencją do obnażenia ludzkiej niewiedzy zaczynają uwierać ducha legalizmu. Wszak do ochrony przyrody i ochrony państwa dołączyła ochrona danych osobowych.
Nad ochroną czuwa Główny Inspektor Ochrony Danych Osobowych - GIODO, a raczej GIODOnda, bo chroni obecnie pani Kulesza, jedna z przedstawicielek plemienia Kuleszów, które ostatnio chroni, reformuje i przewodniczy. Zdarza się nawet, że pani Kulesza chroni dane przed dociekliwością pana Kuleszy, który tropi zbrodnie przeciw narodowi. W każdym razie Giodonda schrupała już spisy lokatorów i właśnie pochłania książki telefoniczne. A potem, na deser, połknie egzaminy, co do tego nie ma wątpliwości. Egzamin jest bowiem z natury swojej ingerencją w najbardziej osobiste obszary ludzkiej duszy. Nie można tu odmówić zeznań, kierując się zasadą nieszkodzenia (nie jestem pewien czy tak się to słowo pisze, ale prof. Polański pozwala już pisać wszystko razem) sobie. Nie można domagać się obecności adwokata przy przesłuchaniu. Przede wszystkim zaś egzaminy nie są anonimowe, bo istnieją listy dopuszczonych, harmonogram zdawania, no i ten ciekawski typ za biurkiem zaczyna od pytania o nazwisko. Czyż to nie jest jaskrawe naruszenie, proszę pani Giodondy? Żebyż to jeszcze o nazwisko pytał po zakończeniu przepytywania, zostawiając wybór delikwentowi, a tak?
Gdy już sobie ochrona danych poradzi z mrocznym przesądem egzaminacyjnym, czas będzie się zabrać za tabliczki na drzwiach, które nie dość, że ujawniają nazwiska, to wymieniają godziny dyżurów - jest to szczególnie jaskrawy przykład brutalnego ataku na prywatność. Albo weźmy takie indeksy cytowań: czyż nie istnieje groźba narażenia cytowanego na zawiść kolegów? Zlikwidować. Idźmy dalej - zlikwidujmy nazwiska autorów na publikacjach. To by sprawiło kłopot różnym konwentyklom oceniającym dorobek, wpisującym punkty do algorytmu i podejmującym decyzje o grantach. Jednak w sumie oni to na pewno poprą. Wszak oni są od dawna nowocześni i gwarantują sobie tajność oraz ochronę własnych danych osobowych od niepamiętnych czasów.