reporter na zakrętach dziejów

LUCJAN WOLANOWSKI

Gdy prosi się go o receptę na dobry reportaż, odpowiada zwykle anegdotą o trębaczu, pytanym o to, jak powstaje muzyka: "To bardzo proste. Bierze się trąbkę, dmucha z jednej strony, a muzyka wychodzi z drugiej". Niezwykła w tym przypadku łatwość pisania nie oznacza bynajmniej przyzwolenia na niedokładność, nudziarstwo, czy nieautentyczność pisarskiego świadectwa. Lucjan Wolanowski, jeden z najciekawszych polskich reporterów ostatniego półwiecza, 26 lutego b. r. kończy 80 lat.

Lucjan Wolanowski W dzisiejszych czasach wszechobecności mediów elektronicznych i związanej z tym ewolucji sposobu przekazywania informacji, tzw. reportaż podróżniczy przegrywa przeważnie z obrazem telewizyjnym, czy nawet naprędce konstruowaną historią ze stron kolorowego czasopisma, zawierającą bardziej sensacyjny, niż faktograficzny opis zdarzeń i sytuacji, będący ponadto zbyt często jedynie krótkim wprowadzeniem, czy obudową fotografii. Te "gotowe dania" publicystyczne wywołują u widza (czytelnika) ciekawość, ale nie wzbogacają jego wyobraźni, nie pobudzają do myślenia; są gotową potrawą, rzuconą w anonimowy tłum konsumentów. Kiedy przypominam sobie niedawne zainteresowanie pierwszym polskim numerem "National Geographic", myślę, z jaką szkodą dla wartościowego opisu reporterskiego stała się w obecnej rzeczywistości potrzeba szybkiego komunikatu i jeszcze szybszego zysku, wynikającego z jego sprzedaży. W kraju, mającym ogromne tradycje i dorobek w dziedzinie literatury faktu, niemal nie wydaje się książek, dotyczących tego tematu, tak jeszcze niedawno obecnych w księgarniach i omawianych w prasie.

Jednym z najlepszych przedstawicieli tego gatunku, był właśnie Wolanowski. Urodzony w 1920 roku w Warszawie, uczęszczał do warszawskiego gimnazjum im. Reja, później uczył się także w Gimnazjum Męskim w Rabce. Na Podhalu właśnie powstały jego pierwsze artykuły, pisane do szkolnej gazetki "Szczebioty", redagowanej m. in. wspólnie z Jackiem Woźniakowskim, późniejszym profesorem historii sztuki, założycielem "Znaku" i publicystą "Tygodnika Powszechnego". Studia na politechnice w Grenoble przerwał wybuch wojny. W czasie okupacji, przez kilka lat ukrywał się przed Niemcami, gdy jego rodzina odmówiła zamieszkania w warszawskim getcie. Rozpoczął współpracę z prasą podziemną, prowadząc nasłuchy audycji radiowych BBC oraz francuskich zwolenników de Gaulle'a, i sporządzając z nich serwisy prasowe. Jeszcze dzisiaj przechowuje swoje pierwsze dziennikarskie honorarium z tamtego okresu - okupacyjne 50 złotych, otrzymane z rąk Teofila Sygi - ówczesnego redaktora podziemnego pisma "Dzień Warszawy", późniejszego znanego mickiewiczologa.

Po wojnie pracował kolejno w "Polpressie" (dawna nazwa PAP), tygodniku "Świat" (aż do czasu rozbicia redakcji w 1969 roku, będącego pokłosiem Marca '68), pismach "Dookoła Świata" i "Magazynie Polskim". Przez wiele lat publikował w "Przekroju", gdzie po dokumentalnych relacjach, opisujących czas wojny, ukazywały się jego reportaże z najdalszych zakątków globu. Współpraca z pismem Eilego trwała zresztą najdłużej; pierwsze teksty powstały już w 1947 roku, ostatnie, m. in. z pobytu na Tasmanii w... 1994! Pisarskie świadectwa Wolanowskiego odnaleźć można także w innych czasopismach: pisywał do "Życia Warszawy", "Expressu Wieczornego" (tu m. in. relacje z głośnego w latach 50-tych, krakowskiego "procesu Mazurkiewicza"). Cykle korespondencji z Azji, Dalekiego Wschodu, czy Australii publikował w "Dookoła Świata" i "Kontynentach". Jego dotychczasowy dorobek to 24 książki, często wznawiane i przekładane na obce języki.

Zaczynał Wolanowski opisem rzeczywistości krajowej. Do 1956 roku relacjonował powojenne procesy zbrodniarzy wojennych, m. in. sprawy personelu oświęcimskiego, czy agentów Gestapo. Wydobywał na światło dzienne nieznane szczegóły okupacyjnej rzeczywistości, ale nieobca była mu także tematyka dotycząca ówczesnej rzeczywistości (m. in. reportaż o repatriacji Polaków z Mandżurii, drukowany w 1948 roku w "Przekroju"). Były to jednak czasy postępującego zniewolenia kultury; ślady socrealistycznego brzmienia odnajdziemy także w pierwszych książkach Wolanowskiego (m. in. wydane we wczesnych latach 50 - tych tomy "Przeważnie o ludziach", czy "Cichy front").

Przełom 1956 roku stał się okazją do pierwszych wyjazdów zagranicznych. Pisarzowi pomógł w tym przypadek - planowana operacja, mogąca dojść do skutku tylko w Sztokholmie. W Szwecji właśnie powstały pierwsze zagraniczne reportaże Wolanowskiego, będące prologiem jego późniejszych dokonań dziennikarskich. Wydana w tym czasie książka "Dokąd oczy poniosą" przynosiła relacje z wędrówek po Europie Zachodniej i Północnej. Kraje takie jak Szwecja, Norwegia, Islandia, Holandia, czy Szwajcaria, opisywane przecież i wcześniej, były dla Wolanowskiego pretekstem do wyłuskiwania historii, zdawałoby się, zupełnie codziennych, zgoła niezauważalnych dla przypadkowego badacza, ale ciekawych przez opis niepowtarzalności danego środowiska, zwyczajów, a przede wszystkim ludzi, którzy, mimo oddalenia geograficznego, stawali się bliscy, dobrze znani czytelnikowi. Błyskotliwość tego reportażu sąsiadowała z refleksją autorską daleką od wypatrywania sensacji, czy wywoływania zachwytu tanim kosztem. Dzień powszedni Lapończyka - hodowcy renów, mieszkańca Tromsö, czy pracownika holenderskiego portu lotniczego, był przeplatany zarówno skandynawską sagą, jak i zadumą nad realiami współczesności. Od pierwszych relacji widoczny był także, charakterystyczny i w późniejszych książkach, humor ich autora, skłonność do przeplatania relacji anegdotą i aforyzmem. Zauważał to m. in Andrzej Drawicz, omawiając książkę na łamach "Żołnierza Wolności": "Wolanowski zna sekret reporterskiego powodzenia - pisał w 1959 roku - wie, że musi się przed czytelnikiem zdemaskować [... ], pokazać mu swoje "ja" - i w efekcie tego pozostawić na nim przyjemne wrażenie, stworzyć atmosferę zażyłości i wzajemnego zrozumienia. Zna - i potrafi to doskonale zrobić; jest taktownym, miłym, nie narzucającym się towarzyszem podróży. Nie popisuje się, na odwrót, znając ludzką psychologię - dyskretnie podkreśla swoje drobne niepowodzenia, śmieszne słabostki i ciągoty[... ]. Elegancja, zwięzłość i, chciałoby się rzec, skuteczność w trafianiu w istotę opisywanego świata - oto cechy pisarstwa Wolanowskiego. A także nie wymęczony, lecz spontaniczny dowcip, nadający całej książce ton lekko kpiarski, a miejscami, np. wówczas, gdy mowa o tym, czego moglibyśmy nauczyć się od zagranicy - satyryczny [... ]".

dedykacja
Dedykacja Leopolda Tyrmanda
na jego książce "Zły".

W latach sześćdziesiątych Wolanowski był już uznanym reporterem, rzadko bywającym w kraju. W wyniku pobytu w Japonii powstała książka p. t. : "Zwierciadło bogini" (wznawiana trzykrotnie, wydanie III w 1964 roku), złożona z reportaży, drukowanych w "Świecie". I tym razem, przy okazji opisu egzotycznego kraju, czytelnik dostawał solidną porcję historycznych odniesień, sąsiadujących z oglądem lokalnych zwyczajów poznanych naocznie, zbadanych wnikliwym spojrzeniem reporterskim. Wolanowski był pierwszym polskim dziennikarzem, wpuszczonym po wojnie na Okinawę; odwiedzał osady trędowatych, szkoły gejsz, japońskie przedsiębiorstwa produkcyjne i pracownie uczonych, sięgając i tym razem do relacji z przeszłości, konfrontując swoje spojrzenie z plastycznym językiem dawnych opowieści o "kraju kwitnącej wiśni". Warto pamiętać, że w owym czasie Japonia była krajem stosunkowo mało znanym w Polsce, a jej wizerunek po stuleciu zaledwie otwarcia na świat zewnętrzny, bywał często mącony doraźną opinią polityczną, wspomnieniem nie tak odległej rzeczywistości wojennej.

Równie ciekawą relacją, powstałą na początku lat sześćdziesiątych, był reportaż z wybuchłej wówczas epidemii cholery w Hongkongu. Reporter, kontynuujący w tym czasie swoją pierwszą podróż dookoła świata, zaskoczony poruszeniem na lotnisku w czasie międzylądowania, postanowił pozostać w samym ognisku zarazy, opisać, na wzór "Dziennika roku zarazy" Defoe, dramat miasta opętanego szaleństwem śmierci, mechanizm strachu i wynikających z tego zachowań ludzkich. Książka ta, wydana pod tytułem: "Klejnot korony", otrzymała nagrodę SDP za najlepszy reportaż roku. Zwracano uwagę na drobiazgowość autora, nie unikającego spotkań i rozmów ze zwykłymi ludźmi; czas swoistej przymusowej kwarantanny był dla pisarza okazją do konfrontacji blasku wielkomiejskich świateł z wyludnionymi zaułkami portowymi, nędzy większości sąsiadującej z bogactwem nielicznych fortun. Bo przecież - co zresztą Wolanowski podkreślał wielokrotnie w swoich relacjach - nie dało by się zrozumieć kraju, w którym się przebywa, zza okien klimatyzowanego hotelu. Reportaż taki staje się wtedy prawdą niepełną - spostrzegawczość, czy posiadany zmysł obserwacji nie może obejmować wyłącznie powierzchni opisywanych zjawisk.

Wędrówki Wolanowskiego objęły w tym czasie również szereg innych krajów; różniących się często od siebie narodów, zwyczajów i kultur. Pisarza akredytowano m. in. przy kwaterze wojsk ONZ-u, podczas operacji desantowych na Nowej Gwinei (lata 1962-1963, okres kulminacji sporu Indonezji z Holandią o te tereny). W 1965 roku był stypendystą Departamentu Stanu USA, obecnym (jako przedstawiciel "Świata") na przylądku Kennedy'ego, podczas wystrzelenia pojazdu kosmicznego "Gemini 5". Publikowane wówczas na łamach "Świata" i "Dookoła Świata" cykle korespondencji objęły m. in. region Dalekiego Wschodu: Kambodżę, Malaje, Singapur, Filipiny i Borneo, Nową Zelandię i wreszcie Australię, mającą wkrótce stać się głównym tematem zainteresowań reportera. Kolejno wydawane były książki: "Księżyc nad Tahiti", "Dalej, niż daleko", i "Ocean nie bardzo spokojny". Zawarty w nich obraz reporterskich wędrówek, oparty był głównie na opisie dnia codziennego, słusznie nazwanego zresztą w prasowych omówieniach tych publikacji "pejzażem ludzkim". Tak zwana "ludzka strona opowieści" ("the human side of the story"), na który to termin wielokrotnie powoływał się Wolanowski, tłumacząc specyfikę swojego stylu relacjonowania, pozwalała na niezwykle obrazowe ukazanie istniejących układów społecznych, kulturalnych, gospodarczych, czy obyczajowych, pozbawionych jakże upraszczających syntez, czy kolumn cyfr z roczników statystycznych. Mistrzem reportażu był zresztą, i pozostaje dla Wolanowskiego czeski (choć piszący po niemiecku) "szalejący reporter", Egon Erwin Kisch (1885-1948), którego publikacje zawierały w sobie taką właśnie formułę dziennikarskiego oglądu.

Charakteryzował twórczość Wolanowskiego brak pedanterii, nie będący wszakże niedokładnością, wszelkie zaś podsumowania pozostawały wolne od jednoznacznie kwalifikujących ocen, czy pochopnie wydanych opinii. Pisarz potrafił też przy okazji odsłonić swój warsztat pisarski, ujawniać przed czytelnikiem sposoby zdobywania informacji, metody pozyskiwania relacji, źródła "żywe", czy pisane, historyczne i współczesne. Wszystko to z niesamowitą ilością drobnych, ale jakże ciekawych, anegdotycznych migawek, umiejętnie wplecionych w główny nurt opisu (kto na przykład wiedział o istnieniu w Malezji lat sześćdziesiątych wiosek o nazwach Szpilka do Włosów, Zbiegła Papuga, czy Noś Trupa na Głowie? Kto słyszał, że w Japonii długość życia ludzkiego liczona była od poczęcia? ). Bogactwo lapidarnych informacji, nie oznaczało jednakże tak częstego w tym gatunku natłoku dygresji, czy niepotrzebnych, rozlewnych informacji, burzących tok narracji. Pisarz przytaczał na tę okoliczność słowa zaprzyjaźnionego z nim Josepha Kessela, jedynego reportera, zasiadającego w gronie francuskich Akademików, który mawiał, że "im więcej szczegółów, tym mniej czytelników".

Od 1967 roku Wolanowski był doradcą Wydziału Informacji Światowej Organizacji Zdrowia WHO. W Genewie znano już jego książkę o epidemii w Hongkongu, powierzono mu więc sporządzenie relacji dotyczącej chorób tropikalnych na Dalekim Wschodzie, ukazanie warunków życia w najbardziej zagrożonych regionach świata. Jako jeden z trzech reporterów, delegowanych przez WHO (wśród owej trójki był także Joseph Kessel), dotarł w najbardziej ubogie i zacofane rejony Indii i Filipin, Sarawaku, Sabah i Brunei. Jego raporty dotyczyły także handlu narkotykami na Dalekim Wschodzie, m. in. w Hongkongu. Relacja z tej podróży nosiła tytuł: "Upał i gorączka" i ukazała się w wydaniu książkowym w 1970 roku (Przed czterema laty, nakładem wyd. "Muza", ukazało się jej trzecie, uzupełnione wydanie). "Śmierć podróżuje odrzutowcem" - pisał wówczas Wolanowski, przestrzegając, jak łatwo groźne, nieopanowane przecież do końca, choroby tropikalne, przemieszczają się na duże odległości, docierając w miejsca, w których bynajmniej nie spodziewano by się inwazji malarii, czy trądu pod koniec tysiąclecia. Dla tych, którzy pamiętają niedawne doniesienia medialne o przeniknięciu z Afryki do Niemiec śmiercionośnego wirusa Ebola (styczeń 2000 roku!), zrozumiały staje się cel tego rodzaju ostrzeżeń, aktualnych, jak się okazuje, do tej pory.

"W cywilizacjach rozwiniętych wielkim jest zmartwieniem ochrona naturalnego środowiska - pisała w 1974 roku o książce, na łamach "Życia Literackiego", Wisława Szymborska - Zmartwienie słuszne, ale sam termin obłudny. To, co pragniemy chronić, to środowisko najdokładniej wypreparowane z elementów niepożądanych - natura wynaturzona w bardzo rozmyślny sposób! W środowiskach rzeczywiście naturalnych ludzie żyją marnie i krótko. Przeludnienie, głód, ciemnota, choroby, to tylko różne strony jednej wielkiej elementarnej niedoli". Faktycznie, książka Wolanowskiego ukazywała paradoks niezwykły: w czasach podróży na Księżyc i rozwoju techniki, zdarzały i zdarzają się miejsca, gdzie całkowicie zdrowy człowiek jest niemalże wyjątkiem, a śmiercionośne żniwo tropikalnych chorób przewyższa niejednokrotnie ilość ludzi poległych na wielkiej wojnie...

Osobny i chyba najokazalszy rozdział w twórczości Wolanowskiego zajęły reportaże, poświęcone Australii. Pierwsza i najbardziej znana książka pisarza, poświęcona piątemu kontynentowi, nosiła tytuł: "Poczta do Nigdy - Nigdy". Pierwsze wydanie ukazało się w 1968 roku, ostatnie jak dotąd - piąte, w 1989. Książkę tę określał Wolanowski, jako najważniejszą w swym pisarskim dorobku. Istotnie: ta pierwsza od czasów XIX - wiecznego opisu Seweryna Korzelińskiego, polska relacja o Australii, liczyła blisko siedemset stron druku, dając niezwykłe świadectwo historyczne, geograficzne i obyczajowo - społeczne "kraju w dole globusa".

dedykacja
Dedykacja Wolanowskiego
w książce Egona Erwina Kischa,
którego uważał za mistrza reportażu.

I w tej książce widoczne jest, charakterystyczne dla pisarza, umiłowanie wnikliwego opisu; częste są znowu, tłumaczące współczesność, wycieczki w historię. W zderzeniu nowoczesności z relacją dawnej podróży Korzelińskiego uderza zdolność skojarzeń, błyskotliwość w zestawianiu historycznego opisu początków białego osadnictwa z namacalną rzeczywistością. Owo inkrustowanie, przeplatanie teraźniejszości przeszłością, nie stwarza jednak w głowie czytelnika dysonansu, jest niezauważalne, nieistotne dla rytmu reporterskiej relacji. Wraz z Wolanowskim uczestniczymy w locie pocztowym na ogromne odległości krainy "Nigdy-Nigdy", gdzie poszczególne farmy dzieli czasem od cywilizacji kilkaset kilometrów. Książka przynosi opisy ostatnich już połowów wielorybniczych, wkrótce potem oficjalnie zakazanych. Reporter przypatruje się pracy Aborygenów - tropicieli śladów, towarzyszy poszukiwaczom złota i opali, relacjonuje historię polskiego osadnictwa w Australii. Mnóstwo tu informacji o życiu codziennym: wyścigach konnych, dyskryminacji rdzennej ludności, hodowlach owiec i metodach tępienia zagrażających im dzikich psów dingo. Ale i procesach sądowych, między dwoma stanami australijskimi o... kilkadziesiąt mil kwadratowych przyległego morza. Sprawa ta toczy się od 1834 roku, a sędziowie, jak w Wielkiej Brytanii (co skądinąd zrozumiałe), występują w białych perukach z warkoczem...

Inne książki, poświęcone Australii, ukazywały się w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Były to kolejno: "Min - Min. Mała opowieść o wielkim lądzie" ("KAW" 1977; książka dla młodzieży), "Ląd, który przestał być plotką" ("PIW" 1983) i "Ani diabeł, ani głębina" ("Nasza Księgarnia" 1987). Ostatnia z nich stanowiła zupełnie historyczną już relację odkryć, przygotowaną i wydaną na okoliczność dwustulecia białego osadnictwa w Australii, które obchodzono w 1988 roku.

Charakterystyczną cechą niemal każdej książki Wolanowskiego (a nie wszystkie przecież tu wymieniam), są umiejętnie dobrane do relacji fotografie, zrobione przez samego pisarza; opatrzone krótkim, często quasi - filozoficznym tekstem, jeszcze bardziej przybliżają czytelnikowi oryginalny sposób reporterskiego opisu ich autora. Był Wolanowski pierwszym reporterem - co wspomina w jednej ze swoich recenzji Melchior Wańkowicz - który zaczął używać obiektywu wieloogniskowego w swych polowaniach okiem aparatu fotograficznego.

Kiedy więc dzisiaj zasiadamy beztrosko przed telewizorem, czy przeglądamy fotografie robione "idiot-camerą", pamiętajmy o wysiłku reporterskim z nieodległych przecież czasów. Powracajmy do książek Wolanowskiego.

P. S. Autor powyższego artykułu z przyjemnością odkupi niektóre książki L. W., w przypadku ich posiadania przez PT Czytelników "Gazety Uniwersyteckiej". Może któryś z Panów Profesorów z Wydziału Nauk o Ziemi posiada jakie dublety?...

Autorzy: Mariusz Kubik