MILCZENIE BARANÓW

Krzysztof Rutkowski w swoim paryskim eseju (Gazeta Wyborcza 8-9. o1. 2000) podaje kosztorys wydatków, które musiał ponieść dziewiętnastowieczny dandys, by zostać zaliczonym w poczet ówczesnej elity. Była to niebagatelna kwota 94 500 franków. Sam bieliźniarz kosztował 4 tys., rękawicznik 1, 5 tys., a 2 tys. boy do biegania po mieście z liścikami i bukietami. Skalę tych kosztów oddają zarobki profesora College de France Adama Mickiewicza - 5 tys. franków plus tysiąc za prace biblioteczne. Przynajmniej teraz już wiadomo, dlaczego u Wajdy Mickiewicz wygląda tak, jakby z tej marnej pensyjki musiał jeszcze utrzymywać całą soplicowską emigrację.

Okazuje się jednak, że wszystkie te kosztowne wydatki dandysa nie były podyktowane jedynie skłonnościami do hulaszczego życia, ale stanowiły rodzaj przemyślanej inwestycji, bo jak pisze dalej Rutkowski: "Dandys zdobywał pozycję wyglądem: płacił, żeby go widziano: bez stanowiska, bez rodowych koneksji, bez powodu i często bez fortuny wyglądał żeby być. Dandysa i arystokratę dzieli od parweniusza przepaść: parweniusz ma, ale nie jest".

Jakie wspaniałe były to czasy. Jaki jasny i klarowny podział. Dzisiaj parweniusze tworzą elity. Dandysa zastąpił snob, a zaopatrzenie w szpicruty i biczyki jest wprost fatalne. Jedyne chyba co pozostało, to niebotyczne ceny apartamentów na placu Vandôm. No właśnie. A co z Paryżem? Czy nadal wart jest mszy? Tego oczywiście nie wiem. Moje własne obserwacje, choć stosunkowo świeże, bo z ostatniego Sylwestra, są wyjątkowo subiektywne i przez to mało wiarygodne. Gdybym oceniał to miasto przez pryzmat poziomu reprezentowanego przez niektórych współpasażerów noworocznej eskapady, to musiałbym jednoznacznie stwierdzić, że Paryż spsiał okrutnie skoro wpuszcza się tam takich parweniuszy. Moje słodkie prymitywy z okolic Zabrza, robiły co mogły, by podczas tej wielogodzinnej podróży wytworzyć nastrój spontanicznej, wolnej od konwenansów atmosfery jaka towarzyszyła przed laty zakładowym wycieczkom na grzybobranie. Nie powinno więc nikogo dziwić, że czasem oczami wyobraźni widziałem ich unieruchomionych za pomocą kagańca jaki nosił Anthony Hopkins w "Milczeniu owiec". Nie dlatego oczywiście, że istniało jakieś ryzyko odgryzienia przez nich nosa, ucha czy innej atrakcyjnej części ciała, jak miał to w zwyczaju robić bohater filmu. Nie. W gruncie rzeczy, to pewnie spokojni ludzie. Niemniej dzięki takiemu zabezpieczeniu nie musiałbym słuchać rechotu z dowcipów rodem z czwartorzędu. Jak się okazało doktora Hannibala Lectera, główną postać powieści Thomasa Harrisa "Milczenie owiec" miałem okazję wspominać w Paryżu jeszcze wielokrotnie. Dr Lecter posiadał bowiem rzadką umiejętność izolowania się w środowisku dlań nieprzyjaznym bądź kłopotliwym. Przenosił się wówczas myślami w wyimaginowany labirynt komnat, gdzie otaczały go wspomnienia rzeczy pięknych i wzniosłych. Diabli tam jednak z takimi pomysłami... Kiedy przepychałem się przez milionowy tłum na placu Concorde - to zamiast zamykać oczy i wspominać Paryż taki jakim go kiedyś oglądałem, a nie tandetny lunapark w jaki został z okazji Sylwestra zamieniony - musiałem resztkami swojego wątłego organizmu walczyć o wyniesienie z tego piekła w miarę całych kończyn, okularów, paszportu, o żonie już nie wspomnę. Fakt, iż nie potrafiłem zrealizować pomysłu Hannibala Lectera jest być może rezultatem mojej karłowatej inteligencji. Nie potrafię tak jak on czytać Dantego w oryginale. Nie namaluję z pamięci Palazzo Vecchio, a tym bardziej Golgoty za pomocą flamastra i papieru do pakowania. Nie zagram brawurowo "Wariacji Goldbergowskich". Nie rozpoznaję zapachu perfum L`Air du Temps i innych zresztą też nie. Nie podnieca mnie (bo niby skąd) warkot Bentleya z doładowaniem czy smak tartufi bianchi - białych trufli. Ba! Nie znam się nawet na tak oczywistych sprawach jak przyrządzenie potrawy na bazie ludzkiej grasicy. Doktor Hannibal Lecter miał to wszystko w małym palcu (i to pewnie szóstym, który kazał sobie operacyjnie usunąć). Nie wpadam jednak z tego powodu w specjalne kompleksy. Bohaterowi Thomasa Harrisa nawet Leonardo da Vinci latałby po piwo.

Skoro jednak odpadły książkowe sposoby na rozkoszowanie się Paryżem pozostało brać go takim jakim był. Nie wierzcie proszę egzaltowanym panienkom, które wypisują w gazetach dyrdymały o upojnej nocy pod wieżą Eiffla. Paryż przygotował się do tego Sylwestra niczym do przyjazdu Hunów, Wandali czy innych barbarzyńców ze wschodu. Najpiękniejsza ulica świata Champs-Elysees zeszpecona stojącymi na całej jej długości budami kryjącymi mechanizmy do końca nieruchomych ni to wiatraków, ni to diabelskich młynów. Nieczynna wieża Eiffla otoczona w promieniu kilometra kordonem policjantów z rottweilerami na niebezpiecznie cienkich smyczach. Niewidoczna Grande Opera, bo zapakowana z powodu remontu w gigantycznie drewniane pudło. Nawet mokra od deszczu monumentalna bryła Notre-Dame poddawała pod wątpliwość wzruszenia jakim na jej widok uległ Majakowski, który wierząc w nadejście światowej rewolucji radził: "Tu należy strzelać ostrożnie, aby kulami czego nie zepsuć, szczególnie jak zaczną walić w prefekturę naprzeciwko".

Jeśli już o strzelaniu mowa. Pod Grand Palais grupa wyrostków usiłuje petardami osmalić elewację pałacu. Na całe szczęście, nie zawsze im się to udaje, bo czasem trafiają w ludzi narażając na nerwicę pęcherzyka sikających pod murami turystów.

"Vous l`avez voulu, George Dandin"! Nie ma co narzekać. Sam tego chciałem. W istocie bowiem wrażenia niezapomniane. Zwłaszcza widok właścicieli sklepów i restauracji zabijających nerwowo deskami wystawy i witryny. Coś takiego można zobaczyć jedynie chyba w Pampelunie tuż przed wypuszczeniem na ulice byków.

Nie koniec to jednak lekcji pokory dla snoba. Jak w dobrym Hitchcocowskim kryminale prawdziwy suspens zostawiono na koniec. Władze Paryża chcąc dostarczyć dodatkowych emocji zamknęły o godzinie pierwszej w nocy połowę linii metra. Walka o miejsca w szalupach Titanica to salonowe igraszki dżentelmenów w porównaniu z tym co działo się na peronach.

Niech jednak ktoś nie myśli, że ja tu wybrzydzam. Skąd. Przeskakując przez zapalone petardy, ślizgając się na porzuconych pustych butelkach (pyszniących się etykietkami Champagne Charles Heidsieck) z lekką nawet sympatią potraktowałemryczącego mi do ucha pijaczka. Wszak w ryku tym słychać było dalekie echo strof Apollinairea, Baudelairea czy Preverta. Paryż to jednak Paryż.

Wracając do kraju obojętnie już patrzyłem, jak moje barany rozkołysane.. ódką Bols, dawały upust swej baraniej erudycji. Znowu pomyślałem o doktorze Lecterze. Hannibal nienawidził bowiem prostactwa i chamstwa. Siedząc osamotniony w celi, jedynie za pomocą perswazji zmusił innego więźnia (Miggsa) do połknięcia własnego języka. Już tam w autobusie rozpocząłem kształcenie w sobie takiego daru przekonywania. Być może tym razem się uda. Jeśli więc w przyszłości jeszcze raz pojadę gdziekolwiek w takim towarzystwie, to gwarantuję państwu - moje barany będą milczały.

P. S. Thomas Harris, twórca postaci Hannibala Lectera w swej nowej książce pt. :"Hannibal", potwierdził moje wcześniejsze podejrzenia, iż jest snobem w pierwszym pokoleniu. Na str. 161 tejże powieści sugeruje, że dr Lecter (jak wiemy smakosz i koneser trunków) ma zamiar spożyć pâte de foie gras popijając połową butelki St. Estephe. Czy można sobie wyobrazić większe barbarzyństwo! St. Estephe, to wspaniałe wyraziste bordeaux z kręgu Medoc. Wspaniałe, ale na Boga nie do gęsich wątróbek. Każdy prostak wie, że foie gras współbrzmi najlepiej ze słodkim Sauternes, no od biedy może być tańsze Montbazillac lub (ale to już dla kompletnych bankrutów) Tokaj Aszu. Foie gras i czerwone bordeaux? ? Tą kompozycją faktycznie zasłużył pan sobie doktorze Lecter na miano potwora.