Oczywiście, tak powinno być, wskazuje na to zdrowy rozsądek podparty osiąganymi rezultatami. Postęp, innowacje, rozwój – to wszystko wymaga pracy. To wszystko jest dziś cenione w szczególny sposób, choć być może jutro zapanują „nowe trendy” i np. „innowacyjność” będzie już passée. Niemniej i tak praca, praca i jeszcze raz praca. Jak to mówił mi kiedyś pewien uczony, sukces naukowy to 5% talentu, 5% szczęścia i 90% pracy. Brak mi w tym zestawie „twórczego wypoczynku”. Takiego niekojarzonego z wytężoną pracą, raczej wręcz przeciwnie, leżenia na kanapie ze wzrokiem utkwionym w sufit, kiedy to wszystkie czynniki rozpraszające ulatują, a leżący koncentruje się na poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące go pytania. Po co zaraz „pytania”?! Czasem jedno pytanie jest wystarczająco zajmujące, by odepchnąć w kąt rutynowe zachowania i konwenanse. Potem obserwatorzy, ignorując prawdziwe znaczenie pozornego nieróbstwa, utyskują, że „ci uczeni nic nie robią cały dzień, tylko się wylegują”. Byłoby lepiej, zwłaszcza w dobie powszechnego kultu liczenia, ważenia i rozdzielania (biblijne mane, tekel, fares), czyli religii mecenatu społecznego (czyż da się krócej funkcje takiego mecenatu określić?), żeby samemu się ocenić, pomagając w ten sposób Mecenasowi w podjęciu jedynie słusznej decyzji. Byłoby lepiej, żeby można było przedstawić szczegółowe sprawozdanie z podejmowanych starań o to, by szybciej, wyżej, silniej i razem (to z kolei dewiza ruchu olimpijskiego). Można by jeszcze dodać: lepiej i taniej, czyli zasadę merkantylną i na ogół niewykonalną, ponieważ zawiera contradictio in se, co nie przeszkadza propagować tego ekonomicznego nonsensu (popularna jest też zasada: tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie). Jakkolwiek by było, chodzi o to, że podobno tylko wytężoną pracą uzyskamy wyniki na miarę naszych oczekiwań.
A przecież mi żal (to z Okudżawy, mam nadzieję, że Okudżawa jest tolerowany dzisiaj, ale w końcu są Rosjanie, którzy są tolerowani, np. reżyser Wyrypajew), że lipiec i sierpień nie oznaczają przymusowego „lenistwa” uczonych. Dawniej uczony wkładał na głowę słomkowy lub korkowy kapelusz, na tors koszulę z luźnymi rękawami, krótkie spodenki i sandały. Tak był przygotowany do spędzania kanikuły w wiejskim majątku (niekoniecznie swoim, znowuż nie wymagajmy, aby myślenie było dochodowe). Chyba że to specjalista od nauk agrarnych lub pokrewnych – taki powinien się zaszyć w mieście przemysłowym (Łódź, Dąbrowa Górnicza lub Tarnów) i tam oddawać się przyjemnościom kanikula rnym (jakie to mogą być przyjemności w mieście przemysłowym, to już tylko zgadywać można, ale coś, co mi przychodzi do głowy – przetwórstwo płodów rolnych – nie będzie bez związku z prezentowaną specjalnością). A te rozmowy… A te biesiady… A te dyskusje bez zobowiązań… A te zajęcia w terenie… A te kąpiele… I to wszystko miałoby przepaść z powodu narzucenia reżimu pracy w lipcu! Mam nadzieję, że do tego jednak nie dojdzie i nasza specyfika narodowa będzie zachowana i tradycja lipcowych luzików zostanie. Tym bardziej, że to zdobycz socjalna co najmniej tak ważna jak wczasy pod gruszą: czy jeszcze ktoś pamięta, że przed laty praktycznie cały lipiec trwała rekrutacja?
Aha, dla równowagi (albo raczej dla zmylenia przeciwnika) w zarządzeniu Rektora napisano, że semestr letni zaczyna się w 2023 r. dopiero 27 lutego. Lecz słaba to pociecha, bo jak w lutym chodzić w słomkowym kapeluszu i sandałach? Klimat się chyba aż tak nie ociepli w ciągu roku.