Kiedy widzimy w mediach społecznościowych setki zdjęć dzieci publikowanych przez rodziców, trudno się oprzeć wrażeniu, że ich wzajemne kontakty są bardzo bliskie. Liczba zdjęć jednak o niczym nie świadczy. Z okazji przypadającego 1 czerwca Dnia Dziecka o dzieciach w sieci rozmawiamy z dr Anną Brosch z Instytutu Pedagogiki Wydziału Nauk Społecznych na Uniwersytecie Śląskim.
Internet, telewizja, półki księgarskie przepełnione są różnego typu poradnikami dla młodych rodziców. Zdawać by się mogło, że wszelkie problemy wychowawcze zniknęły, bo ich rozwiązania są w zasięgu ręki. Tymczasem w raporcie przygotowanym przez UNICEF czytamy, że częstotliwość występowania zaburzeń psychicznych u dzieci w wieku 10–19 lat w Polsce wynosi 10,8%. Co zawiodło?
Brak czasu dla dzieci. Nowoczesne technologie i cyfryzacja, które zawładnęły niemal wszystkimi sferami naszego życia, są ogromnym udogodnieniem. Wszystko mamy pod ręką: telefon, kalendarz, notatnik, porady zdrowotne, kulinarne, przewodniki, aparat fotograficzny, kamerę, dyktafon, osobistego asystenta Google, który odpowie na każde pytanie itp. Korzystanie z tych urządzeń niesamowicie ułatwia nam życie, powinniśmy więc zyskiwać dużo wolnego czasu. Tymczasem jest odwrotnie, one kradną nasz czas. Zafascynowanie nowościami w sieci, uzależnienie od ich ciągłego śledzenia jest tak absorbujące, że pojawia się problem z wygospodarowaniem wolnego czasu. Widoczne jest to szczególnie w odniesieniu do młodych rodziców, którym trudno jest się oderwać od smartfona czy komputera, a przede wszystkim od kontaktów ze znajomymi i nieznajomymi poprzez różne portale społecznościowe. Dzieci są odsunięte gdzieś na bok. Nie bez powodu telefon komórkowy nazywany jest elektronicznym smoczkiem. Wielu rodziców zamiast zaspokoić naturalną potrzebę dziecka – skupienia na sobie uwagi, wręcza maluchowi telefon, tablet czy smartfon, wychodząc z założenia, że to najbezpieczniejsza zabawa. Dziecko ma zajęcie, a mama czy tata – czas na buszowanie w sieci. Pośrednio więc rodzice sami wpychają dzieci w świat nowych technologii, ale i wynikających z nich niebezpieczeństw.
Kiedy widzimy w mediach społecznościowych setki publikowanych przez rodziców zdjęć ich dzieci, trudno oprzeć się wrażeniu, że ich wzajemne kontakty są bardzo bliskie.
Liczba zdjęć o niczym nie świadczy, lecz ich częstotliwość pojawiania się w sieci bywa nie tylko nadmierna, ale i szkodliwa, ponieważ rodzice często robią to bezrefleksyjnie. Relacjonowanie życia dziecka w najrozmaitszych sytuacjach odziera je z prywatności, uczy, że wszystko jest na pokaz, że nie ma żadnych zahamowań, w myśl zasady: dziś wypada wszystko. W sieci krążą zdjęcia dzieci w kąpieli, śpiących z palcem w buzi, nagusów na nocnikach. Nie są rzadkością zapłakane buźki i komiczne filmy, które bawią oglądających, a tak naprawdę ośmieszają dziecko i puszczają w obieg jego wstydliwe „wpadki”. Niewinne upamiętnianie miłych chwil przeradza się w niebezpieczny sharenting, czyli publikowanie wrażliwych treści o swoich dzieciach na platformach internetowych.
Analizowaniu tego zjawiska poświęciła Pani Doktor swoje badania naukowe. Kiedy rodzice przekraczają bezpieczną granicę?
Wrzucenie nawet dużej liczby zdjęć wcale nie musi być szkodliwe. Miło jest po latach przypomnieć sobie radosne wycieczki, pobyt w zoo itp., nawet jeśli dziecko jest rozpoznawalne, widzimy je w otoczeniu rodziny, bliskich. Aby skrzywdzić dziecko, wystarczy jednak jedno zdjęcie nagiego bobasa czy w pozie, która go ośmiesza. Od 2018 roku w ramach grantu z Narodowego Centrum Nauki prowadziłam ogólnopolskie badania wśród rodziców dzieci przedszkolnych [Zakres i uwarunkowania zjawiska „sharenting” wśród rodziców na portalu społecznościowym Facebook, przyp. red.], uczestniczyło w nich 1036 osób. Opierając się na teorii penetracji społecznej psychologów Irwina Altmana i Dalmasa Taylora, która zakłada, że ludzie w celu poznania się odkrywają coraz bardziej intymne informacje o sobie, oczekując odwzajemnienia. Kluczowym pojęciem w tej teorii jest samoujawnianie. Uznałam, że sharenting może być powiązany z tym zjawiskiem. Efekty badań to potwierdziły. Osoby, które mają większe tendencje do samoujawniania, również chętnie udostępniają informacje o swoich dzieciach. Z badań wynika, że ¼ badanych czyni to w nadmiarze.
Samoujawnianie jest działaniem przemyślanym.
Każdy dorosły człowiek ma prawo do informowania o swoich prywatnych sprawach, ale czyni to świadomie i odpowiada za tę decyzję, jeśli natomiast robi to w imieniu swojego dziecka, odbiera mu możliwość decydowania o sobie i o tym, co może być odsłonięte. W ostatnim czasie pojawiły się w różnych częściach świata pierwsze pozwy nastolatków przeciwko rodzicom, którzy udostępnili nadmiar informacji z ich życia. Młodzi domagają się usunięcia z sieci zdjęć, które ich zdaniem są kompromitujące i ujawniają ich życie intymne, skarżą o odebranie im możliwości opowiedzenia własnej historii, argumentując, że rodzice zrobili to za nich. Nie mogą już być neutralni, anonimowi, nie mogą odejść z sieci, choć chcieliby w niej być niewidoczni, zostali pozbawieni możliwości podjęcia decyzji. Pozwów będzie zapewne przybywać, ponieważ niemal wszystkie dzieci mają już swój cyfrowy ślad, nie jest także rzadkością, że już kilkulatki mają założony przez rodziców własny profil społecznościowy.
Sharenting niesie też inne zagrożenia.
Jeśli fotografie są anonimowe i nie ma możliwości rozpoznania dziecka, zagrożenie jest niewielkie. Kiedy jednak matka wrzuca zdjęcia na swój profil, np. na Facebooku, TikToku, Instagramie czy w innych mediach, anonimowość się kończy. Kompromitujące fotografie mogą po jakimś czasie zobaczyć rówieśnicy i wykorzystać je jako narzędzie do napiętnowania, kpin, okrutnych komentarzy czy internetowego hejtu. To bardzo niebezpieczne, ponieważ dziecko może nie poradzić sobie z agresją, zwłaszcza rówieśniczą. Nie jest również tajemnicą, że pracodawcy poszukują informacji na temat swoich pracowników w mediach społecznościowych. Mamy także niską świadomość na temat kradzieży cyfrowej tożsamości, może się więc po jakimś czasie okazać, że dana osoba ma w sieci podwójną tożsamość. Nigdy nie wiadomo, kto ogląda zdjęcie roznegliżowanego dziecka. Łańcuch polubień czy udostępnień itp. jest przepustką do podróży bez granic, taka fotka może więc bez trudu trafić do pedofila. Dotarcie do miejsca zamieszkania dziecka nie stanowi żadnych problemów, wystarczy dyplom z przedszkola, którym chętnie chwalą się rodzice. Oczywiście taki czarny scenariusz nie musi się spełnić, ale wystarczy, że może. Rodzicom powinno się zapalić czerwone światło.
W dużej mierze są to działanie nieświadome.
Powiedziałabym raczej: bezrefleksyjne. Wystarczy zapytać rodzica, czy chciałby, aby jego intymne zdjęcia z dzieciństwa były oglądane przez wszystkich. Dorośli odbierają dzieciom prawo do samostanowienia, szansę decydowania o tym, co mogą, a czego nie powinni oglądać inni, obcy ludzie, odbierają im również prawo do zapomnienia. Każdy z nas może wycofać się z jakiejś grupy społecznej czy odizolować się od kogoś. Upubliczniony w internecie wizerunek dziecka pozostanie w nim na zawsze. Niby Google daje nam możliwość, aby zdjęcia zniknęły z sieci, ale w praktyce jest to niewykonalne. Internet nigdy nie zapomina i niczego bezpowrotnie nie niszczy.
Kiedy sharenting pojawił się w Polsce?
Na przełomie 2014 i 2015 roku nastąpił wysyp dziecięcych zdjęć do sieci. Pojawił się kult macierzyństwa i bycia matką, czego następstwem było zamieszczanie zdjęć ultrasonograficznych poszczególnych etapów ciąży, fotografii noworodków i śledzenie z aparatem każdego dnia, a nawet godziny ich życia. Psychologowie upatrują się przyczyn tego zjawiska w braku innych osiągnięć, którymi mogłyby się pochwalić młode kobiety. Macierzyństwo na pokaz stało się pewnego typu substytutem sukcesów życiowych, zawodowych, sportowych itp. Podstawową motywacją do nobilitacji macierzyństwa jest chęć pokazania się w roli dobrej matki, która z każdym problemem potrafi sobie poradzić, oczekując jednocześnie wsparcia i poparcia społecznego, a także pragnienie uzyskania aprobaty społecznej, którą obrazuje liczba lajków, a w konsekwencji – domniemanie zdobycia upragnionej popularności, która może zaowocować na przykład zaproszeniem do stacji telewizyjnej, udziałem w reklamie itp. Jeżeli dziecko wychowuje się w domu, w którym wszystko jest na pokaz, a życie przypomina reality show – Big Brothera, bo matka nie ma oporów w udostępnianiu nawet scen intymnych w sieci, to dla dziecka taki wzór staje się normą i zachowania takie będzie powielać w dorosłym życiu, może więc w przyszłości wykazywać jeszcze silniejsze niż rodzice tendencje do ujawniania intymnych informacji o sobie.
Czy zjawisko sharentingu ma tendencję wzrostową?
Po boomie, który przypadł na 2016 rok, kiedy niemal wszyscy rzucili się do publikowania zdjęć na portalach społecznościowych, nastąpił niewielki spadek. Przed przystąpieniem do realizacji projektu przeprowadziłam badania jakościowe, analizowałam profile na Facebooku. Jedna z rekordzistek, matka półrocznego dziecka, wrzuciła do sieci około 1100 zdjęć. Ten szalony pęd już się zatrzymał, skończyło się masowe publikowanie zdjęć, są one teraz bardziej przemyślane, choć nadal ich zadaniem jest skupienie uwagi publiczności. Znacznie mniej jest zdjęć ośmieszających dzieci, wzrosła natomiast liczba fotografii pozowanych, wzorowanych na scenach z życia celebrytów, utrzymanych w stylu glamour. Panuje dyktat kultu sławy i pieniądza. Sharenting jest także ograniczony w czasie, sami rodzice odczuwają przesyt. Zafascynowanie mija zwykle, kiedy ubywa sytuacji, w których można się pochwalić dzieckiem w sieci, kiedy nastolatek wyrasta z uroczych zachowań, staje się krnąbrny. Dziecko nie jest już takie słodziutkie.
Alternatywą jest życie bez komputera?
To niemożliwe. Pierwszy kontakt z rówieśnikami sprawi, że takie dziecko będzie wykluczone. Do drugiego roku życia nie powinno jednak korzystać z mediów ani z telefonu, telewizji czy komputera. Ten czas zarezerwowany jest na kontakt z rodzicami, słuchanie bajek rozwijających wrażliwość i wyobraźnię. To czas na oswajanie się z różnymi emocjami, ponieważ dzieci muszą wiedzieć, że życie to nie tylko high life, ale także liczne przeszkody, utrata przyjaciół, a nawet śmierć, z którą będą musiały się kiedyś zmierzyć. Z czasem dopiero mogą pojawiać się telewizyjne kreskówki, telefon, komputer, ale powinny być one dawkowane w odpowiednich proporcjach. Żadne medium nie zastąpi bliskości z rodzicami.
Z sharentingiem boryka się cały świat…
Publikowanie zdjęć dzieci jest popularne na całym świecie. Ponad rok spędziłam w Kenii, gdzie miałam przeprowadzić w szkołach badania dotyczące wykorzystania nowych technologii. Pracę przerwała mi pandemia i zamknięcie placówek oświatowych. Miałam więc możliwość obserwowania kenijskich rodzin. Facebooka pod względem popularności wprawdzie pobił WhatsApp, ale problem jest podobny. Dzieci fotografowane są niemal bez przerwy, do sieci trafiają setki zdjęć. Paradoksalnie matki chętniej obdarzały swoje maluchy cyfrowymi serduszkami, niż przytulały do piersi. Życie w sieci pochłania Kenijki, czasem nawet trzylatek jeszcze nie mówi, bo mama wpatrzona w ekran nie ma czasu na rozmowę i opiekę. Na WhatsAppie: moje serduszko, moje kochanie, a w realu: dziecko bawiące się w samotności.
Może zbyt mało mówi się o tym w szkole?
Programy edukacyjne, począwszy od przedszkola, drepczą za postępem technologicznym i informacje o zagrożeniach docierają zarówno do dzieci, jak i rodziców dużo za późno. Tablice multimedialne nie są wyznacznikiem postępu, jeżeli program nauczania pozostaje w tyle. Tymczasem edukują celebryci i to oni wyznaczają trendy zachowań i tworzą wzorce, które chcą naśladować dzieci. Każde marzy więc o barwnym i bezstresowym życiu, które eksponowane w najdrobniejszych szczegółach staje się źródłem ogromnych dochodów. Motywacja do zdobywania wiedzy, kształcenia się przegrywa z łatwym sposobem bogacenia się i marzeniem o życiu w przepychu. Takich programów w telewizji jest pod dostatkiem. Nieporozumieniem jest także zakaz korzystania w szkołach z telefonów komórkowych. Gdzie, jak nie w szkole, dzieci powinny dowiedzieć się, jakim zagrożeniem jest schlebianie modzie na happy slapping, czym jest elektroniczna agresja? Nie ma telefonu, nie ma problemu – to złudne i krótkowzroczne rozwiązanie.
Czy konkursy, w których dzieci rywalizują w pocie czoła, portal rodzicielski pokazujący zapłakaną dwulatkę z nakładką sedesową na szyi, nie świadczą o społecznym przyzwoleniu na propagowanie takich postaw?
Bardzo chciałabym, aby bezpowrotnie zniknęły programy telewizyjne promujące wszelkiego typu konkursy oparte na rywalizacji, którą dzieci bardzo głęboko przeżywają. Nie zapominajmy również, że zanim staną one przed kamerami, poddawane są swoistym manipulacjom. Jeśli czemukolwiek służą takie programy, to wyłącznie rozrywce przypominającej rzymskie igrzyska, zaspokajają ambicje i niespełnione marzenia o sławie ich rodziców. Nie zawsze są to wydarzenia w pełni obiektywne, bo na przykład o smakach trudno dyskutować i jednoznacznie je ocenić, podobnie jak w przypadku wyborów małych miss – nie ma jasnych i jednoznacznych kryteriów, o zwycięstwie decyduje często loteria. Może warto byłoby zastąpić te igrzyska konkursami wiedzy, w których decydują przejrzyste i konkretne zasady, a poziom pytań jest dopasowany do wieku uczestników? Zanim więc zgłosimy swoje dziecko do niezdrowych rywalizacji, zanim opublikujemy coś w internecie, pomyślmy o potencjalnych konsekwencjach.
Dziękuję za rozmowę.