Dzicy, piękni i przeklęci

Poniższym tekstem rozpoczynamy cykl materiałów poświęconych tematyce muzycznej – w redakcji „Gazety Uniwersyteckiej UŚ” oraz wśród jej przyjaciół jest wiele osób pasjonujących się muzyką, dlatego postanowiliśmy oddać im jedną stronę naszego czasopisma, której w przyszłości towarzyszyć będzie cykl podkastów na Spotify. Mamy nadzieję, że taka propozycja będzie interesująca dla naszych Czytelników.

Zmiany personalne w zespołach rockowych to raczej norma, a nie wyjątek. Formacje, które grały w niezmienionych czy prawie niezmienionych składach, można policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Odejścia dotychczasowych muzyków i pojawienia się w ich miejsce innych niejednokrotnie stanowią najważniejsze cezury w dziejach poszczególnych wykonawców.

Istnieją zespoły, dla których rotacje osobowe i wyznaczanie nowych muzycznych azymutów były tak doniosłe, że wszystko, co wydarzyło się przed określonym punktem, uchodzi właściwie za prehistorię, i to prehistorię niewartą poznania i docenienia – w pierwszej kolejności przychodzi mi na myśl przypadek Ultravox, do momentu, gdy frontmanem grupy został Midge Ure.

Oczywiście, Ure to głos i twarz zespołu pokochanego i docenionego przez cały świat, uznanego za wiodącego przedstawiciela nurtu new romantic (swoją drogą muzycy Ultravox serdecznie tej łatki nie znosili). Zanim jednak Midge zabrał nas i swoich kolegów na spacer po wiedeńskich uliczkach, zaczął tańczyć ze łzami w oczach oraz śpiewać hymny o głosach, jego towarzysze mieli za sobą kilka lat trudnych zmagań o zaistnienie w branży muzycznej, a przewodził im w tej walce niejaki John Foxx. Naprawdę nazywał się Dennis Leigh, pochodził z Lancashire na północy Anglii i jako student londyńskiej Royal College of Art założył w 1973 roku zespół Lily Tiger, którego skład – jako kwintet – uformował się rok później. Po dwóch latach i kilku zmianach szyldu stanęło na zapisie Ultravox! (z wykrzyknikiem), a ciężka praca koncertowa przełożyła się na kontrakt płytowy z wytwórnią Island Records.

Debiutancki album zespołu, wydany w 1977 roku i zatytułowany po prostu Ultravox!, jest stylistycznym miszmaszem, z którego trudno wyprowadzić potencjalny kierunek dalszych poszukiwań. Ten rozrzut konwencji w połączeniu z pewnym nieociosaniem kompozycji wcale jednak nie przemawia na niekorzyść materiału (jedynym bezbarwnym, paradoksalnie, utworem jest „Life at Rainbow’s End”). Mamy tutaj na początek „Satday Night in the City of the Dead” – punkujące, bo nie punkowe (Foxx gra w nim na… harmonijce ustnej). Mamy „Slip Away” z jakby wodewilowym przełamaniem melodii i intrygującą kodą. Mamy psychodelizujące reggae w postaci „Dangerous Rhythm”, duszne „The Lonely Hunter”, cwaniackie „Wide Boys” z gromkim zaśpiewem w refrenie oraz kompletnie niepasujące do reszty, wyciszone „My Sex” na formalny finał płyty. I mamy też dwa utwory o statusie pereł w całym dorobku zespołu: „The Wild, the Beautiful and the Damned”, a przede wszystkim „I Want to Be a Machine”. W pierwszym skrzypce Billy’ego Curriego najpierw wygrywają nieco folkujący riff, a później – kiedy już całość się rozpędza – wycinają ostre frazy, ostrzejsze nawet niż gitara Steviego Shearsa. Główny motyw przyspiesza, „zwija się” i nagle urywa – to właściwy finał całości. Drugi to rozdzierające wyznanie zniechęcenia przemysłem muzycznym. Foxx na tle zmechanizowanego akompaniamentu deklaruje, że chce być maszyną, krzyczy, a potem następuje szalona solówka skrzypiec niezawodnego Curriego – lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy uwielbiają partie tego instrumentu w muzyce rockowej.

Na opublikowanym w tym samym roku longplayu Ha!-Ha!-Ha! zabrakło już tej różnorodności, było natomiast ostrzej i bardziej żywiołowo – weźmy choćby „While I’m Still Alive” czy niepokojąco rozwijające się „A Distant Smile”. Tutaj z kolei od reszty odbiega „Hiroshima Mon Amour”, które powszechnie uznaje się za zwiastun przyszłego noworomantycznego Ultravox. Niestety, oba albumy, a także trzeci w dorobku Systems of Romance, z wyeksponowanymi syntezatorami, przeszły kompletnie bez echa. Island Records usunęło wszystkie trzy wydawnictwa ze swojego katalogu, Foxx „usunął się” z zespołu (wkrótce stworzył solowy debiut), a reszta rozpierzchła się po świecie. Wkrótce jednak Currie w ramach projektu Visage spotkał Midge’a Ure’a, mającego w CV m.in. koncertową pomoc świadczoną zespołowi Thin Lizzy…

Reszta jest – jak to się ładnie mówi – historią.

Autorzy: Tomasz Płosa