Oniryczna ballada o Bytomiu

Agata Listoś-Kostrzewa – reportażystka, absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Łódzkiego i Polskiej Szkoły Reportażu. Studiowała też w Laboratorium Reportażu Uniwersytetu Warszawskiego, ukończyła Kurs Kreatywnego Pisania Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Publikowała m.in. w tygodniku „Polityka”, „Gazecie Wyborczej”, miesięczniku „Znak” oraz magazynie „Non/fiction”. Jej debiutancka książka reporterska o Bytomiu Ballada o śpiącym lwie ukazała się 2 września 2021 roku w wydawnictwie Dowody na Istnienie. Była gościnią 5. Śląskiego Festiwalu Nauki KATOWICE.

Agata Listoś-Kostrzewa
Agata Listoś-Kostrzewa

Tytuł Pani książki – Ballada o śpiącym lwie – tylko wtajemniczonym sugeruje opowieść o Bytomiu, który przed piętnastu laty stoczył bój o odzyskanie rzeźby. Jej historia sięga 1873 roku, kiedy na dzisiejszym placu Akademickim odsłonięty został pomnik Śpiącego lwa, którym ówczesne władze Bytomia upamiętniały mieszkańców powiatu bytomskiego poległych w wojnie francusko-pruskiej (1870– 1871). W 1945 roku kilkumetrowy postument został zniszczony, a rzeźba trafiła do bytomskiego parku, skąd w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła w latach 50. ubiegłego wieku. Pięćdziesiąt lat później śląscy historycy zidentyfikowali bytomskiego Śpiącego lwa w pomniku przy wejściu do Ogrodu Zoologicznego w Warszawie.

Negocjacje ze stolicą o powrót lwa do Bytomia były trudne i trwały ponad rok. Brakowało jednoznacznych dowodów na to, że warszawska rzeźba jest bytomskim pomnikiem. Na początku XIX wieku lwy śpiące i czuwające zaprojektowane przez Theodora Kalidego w odlewni prof. Daniela Raucha były bardzo popularne i znalazły się w wielu europejskich miastach. Chociaż identyfikacja stołecznego lwa nie była jednoznaczna, olbrzym z brązu trafił do Gliwickich Zakładów Urządzeń Technicznych, gdzie został poddany konserwacji, tam też wykonano jego kopię dla warszawskiego zoo. Oryginał stanął w 2008 roku na bytomskim rynku, choć miasto otrzymało rzeźbę jedynie w depozyt. Gdyby pojawił się dowód świadczący o tym, że lew nie jest tym bytomskim, miasto będzie musiało przekazać go w ręce właścicieli.

Dlaczego śpiący lew stał się tytułowym bohaterem Pani książki?

Ponieważ pozwala na jej różne odczytanie. Symboliczny powrót po upływie pół wieku do miasta tego pomnika może być interpretowany zarówno jako metafora nowego początku, ale może być także postrzegany jako symbol przywrócenia godności mieszkańcom bądź zwiastun zjednoczenia się we wspólnej sprawie. Oczywiście dużą rolę odegrały media, które podsycały zainteresowanie tematem, ale pojawiało się wiele głosów, w których słychać było rozgoryczenie. Pisano o bogactwach naturalnych, które trafiały do stolicy, tonach węgla, cegłach z rozbiórki do odbudowy Warszawy, cennych zabytkach. Może dlatego powrót lwa zyskał bardzo wyrazistą symbolikę: coś wreszcie do nas wraca. Mieszkańcy zjednoczyli się we wspólnej sprawie, zaangażowali się w nią, przeszukiwali rodzinne archiwa, wygrzebywali stare dokumenty i fotografie, starając się znaleźć dowody na bytomski rodowód warszawskiej rzeźby. To ważne w kontekście mieszkańców, zwłaszcza napływowych, którzy nie do końca identyfikowali się z miastem i nie angażowali w jego życie. Ta sytuacja daje promyk nadziei na możliwy początek nowego etapu historii miasta.

Ballada to gatunek synkretyczny, łączy lirykę z epiką i dramatem, narratora zdumiewa i fascynuje świat, który go otacza. Czym Panią zadziwiło miasto spod wzgórza św. Małgorzaty?

Zadziwiło mnie tu chyba wszystko. Od tego bogactwa przepięknej secesyjnej architektury, po skalę jej zaniedbań. Choć na podstawie lokalnej prasy i różnych analiz naukowych byłam na nie przygotowana, to jednak rzeczywistość przerosła moje wyobrażenie. Zaskoczyła mnie też niejednorodność tego miejsca, ogromne tereny zielone obok poprzemysłowych. Nie znałam wcześniej tego miasta, wychowałam się w okolicach Łodzi, od wielu lat mieszkam w Warszawie. Bytom poznawałam w zasadzie od podstaw dopiero na potrzeby napisania tej książki. Zaczęłam od książek historycznych, materiałów archiwalnych, opracowań naukowych dotyczących obecnej kondycji miasta i problemów, z którymi się zmaga, choć najważniejsze okazały się rozmowy z samymi mieszkańcami. I te zaskakiwały mnie też wielokrotnie, zwłaszcza gdy wydawało mi się, że coś już wiem, a w czasie rozmowy okazywało się, że jest jeszcze kolejna i kolejna wersja tych samych wydarzeń. Próbowałam zachować reporterski dystans i spojrzeć na Bytom tzw. szkiełkiem i okiem mędrca, ale spotkania z ludźmi, którzy powierzali mi swoje trudne, a czasem dramatyczne historie, często ten zamiar niweczyły. I bardzo dobrze, bo dzięki temu opowiedziałam historię miasta ustami tych, którzy ją pamiętają, i tak, jak ją pamiętają. Tę balladę w zasadzie napisali ludzie, którzy chcieli podzielić się ze mną swoimi wspomnieniami.

Lew śpiący – rzeźba z 1873 roku znajdująca się na rynku w Bytomiu
Lew śpiący – rzeźba z 1873 roku znajdująca się na rynku w Bytomiu

Czy te emocje wpłynęły na zmianę koncepcji książki?

Pierwotnie, trochę z przekorą zamierzałam przemysł odsunąć na plan dalszy, a skupić się na tym, jak mieszkańcy Bytomia postrzegają swoje miasto i jego ponad 700-letnią historię. Rzeczywistość zweryfikowała ten zamiar. Wszystkie rozmowy sprowadzały się do tego, jak wydobycie węgla zmieniało życie Bytomia, jak niszczyło go metr po metrze. Niemal każdy mieszkaniec albo pracował w kopalniach, hutach, zakładach z nimi związanych, albo miał w rodzinie kogoś, kto tam pracował. Życie większości mieszkańców w zasadzie toczyło się wokół nich, stąd tak wiele opowieści o historii samego przemysłu.

Balladę otwiera opowieść o Karolu Goduli, królu cynku, i o chłopach, którzy szli tam, gdzie „igra się z matką ziemią”. Wiele tu mistyki, legend, ale i twardej rzeczywistości.

Chciałam uniknąć oczywistej chronologii i skupić się na pewnej ciągłości, w którą wpisują się zarówno uwarunkowania geologiczne, jak i legendy. Szukałam też analogii w powtarzalności pewnych etapów w życiu miasta, jak choćby kryzysy związane dawniej z upadkiem przemysłu cynkowego, a później z wygaszaniem kopalń. Mimo że dzielą je wieki, mają wiele wspólnych cech, które odcisnęły piętno na rozwoju miasta. Zaczęłam od króla cynku Karola Goduli, ponieważ tą postacią mogłam wprowadzić czytelnika w oniryczny świat wierzeń, legend i magii, które tworzą niepowtarzalny klimat Śląska. Godula jest znakomicie znany mieszkańcom, nie spotkałam nikogo, komu to nazwisko byłoby obce. Te opowieści jednak różniły się szczegółami, każdy opowiadał jego historię na swój sposób, co znaczy też, że legenda o królu cynku jest wciąż żywa tu na Śląsku.

W Pani książce nie ma winnych zniszczenia Bytomia. Los miasta został zdeterminowany w odległej epoce orogenezy hercyńskiej.

Trudno dziś wskazywać palcem konkretne osoby, które doprowadziły do takich zniszczeń w mieście. Wielu moich rozmówców unikało rozmowy o tym, kto powinien ponieść za to odpowiedzialność. Słyszałam, że takie były czasy, że miasto miało szczęście, bo stało na takim dobrym węglu, i nieszczęście jednocześnie, bo te zasoby były bardzo kuszące. W archiwach także trudno się dokopać do dokumentów, które jednoznacznie wskazywałyby winnych, i nie do końca o to chodziło mi w książce, choć znalezienie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób podejmowano decyzje o zawałowym wydobyciu pod miastem i jakie mechanizmy rządziły poszczególnymi dyrektywami, pozwoliłoby odsłonić kulisy tych dramatycznych wydarzeń. Dla miast, które powstały dzięki złożom naturalnym, bogactwa te stały się nie tylko dobrodziejstwem, ale też przekleństwem. Górotwór, na którym wyrósł Bytom, jest tym, który wyznacza sprawiedliwość, i pokazał swoją moc w latach 80. ubiegłego wieku. Wskutek silnych wstrząsów, które wówczas wystąpiły, ludzie stali się bezradni. Może gdyby wcześniej wsłuchano się w głos naukowców, gdyby nie było tak ogromnego pędu do zysku i pogoni za zwiększaniem wydobycia węgla za wszelką cenę, gdyby kapryśny górotwór nie był tak mocno pozaciskany… Niestety bezpieczna metoda wydobycia zaproponowana przez prof. Witolda Budryka nie mieściła się w skali zysku, a decyzja o eksploatacji pokładów z tzw. filara ochronnego, czyli obszaru leżącego pod śródmieściem, okazała się katastrofalna w skutkach.

Archiwum prof. Stanisława Knothego (AGH), wybitnego specjalisty, światowego autorytetu w zakresie górnictwa i mechaniki górotworu, aerologii kopalń i wyrobisk podziemnych, okazało się bardzo cenne. Jak Pani do niego dotarła?

Szukając odpowiedzi na pytanie, co wydarzyło się pod miastem w latach PRL, przebrnęłam przez wiele publikacji i archiwalnych teczek, ale znalazłam jedynie pojedyncze informacje. Rozmawiałam z naukowcami z różnych uczelni i instytucji. Wielu z nich słysząc, że piszę o Bytomiu, rezygnowało z rozmowy. Dopiero w Instytucie Mechaniki Górotworu Polskiej Akademii Nauk, dzięki pomocy prof. Antona Sroki, udostępniono mi niektóre teczki profesora Stanisława Knothego, jego notatki i ekspertyzy dotyczące m.in. bytomskich kopalń. Dzięki temu udało mi się krok po kroku odtworzyć te historie.

Część opisująca skomplikowaną budowę geologiczną, funkcjonowanie górotworu, różnice między zawałem a podsadzką hydrauliczną to wykład na poziomie akademickim. Jak poradziła sobie z tym tematem absolwentka filologii polskiej?

Dzięki pomocy profesorów, inżynierów, sztygarów, a także zwykłych górników, którzy cierpliwie tłumaczyli mi i wyjaśniali ten skomplikowany język techniczny. Czytałam też podręczniki i opracowania z zakresu podstaw eksploatacji, mechaniki górotworu, występowania szkód górniczych, a potem dzięki rozmowom z górnikami próbowałam przełożyć język naukowy na zwykłą opowieść o trudach pracy pod ziemią, o walce górnika z górotworem, który jest jak jeden wielki organizm i pamięta wszystko, co wydarzyło się pod ziemią.

Co skłania mieszkańców do pozostania w tak zniszczonym mieście?

Odpowiedzi jest pewnie wiele: sytuacja ekonomiczna, miejsce pracy, mieszkanie, istotne są także tradycje pokoleniowe. Mnie zafascynowali ludzie, którzy podkreślali, że przyjechali tu „na chwilę”, a pozostali na stałe. Nie zniechęcają ich szkody górnicze, oswoili się z tąpnięciami, mocują meble do ścian, wymieniają pokrzywione framugi, uzupelniają podkładki pod chwiejącymi się szafami i nie narzekają. W Bytomiu pojawia się też coraz więcej młodych ludzi, którzy inwestują w mieszkania. Na pewno zachętą są atrakcyjne ceny nieruchomości, ale zauważyłam, że przyciąga ich także niezwykła historia i magia tego miasta, której uroku dodaje stylowa architektura.

Jedno ze spotkań autorskich odbyła Pani w zrewitalizowanej oficynie miechowickiego pałacu Tiele- -Wincklerów, który otworzył swoje podwoje we wrześniu ubiegłego roku. Evie, córce Waleski von Winckler i Huberta von Tiele, wnuczce współtwórcy Katowic, poświęciła Pani w swej książce wiele uwagi. Matka – Ewa z Miechowic, arystokratka, która wyrzekła się luksusów na rzecz pomocy biednym i potrzebującym, założycielka diakonatu Ostoi Pokoju – znana jest na całym Śląsku.

Tak, to spotkanie autorskie było dla mnie bardzo poruszające. Ogromnie zaskoczyła mnie frekwencja. Okazało się, że z powodu ograniczeń wymuszonych przez pandemię i tak część chętnych pozostała pod murami pałacu. Ucieszyła mnie pozytywna reakcja czytelników. Byłam przecież osobą z zewnątrz, a to nie zjednywało mi rozmówców. Pamiętam, jak namawiając mieszkańców na rozmowy, często słyszałam, że jestem „panią redaktor z Warszawy” i na pewno nic dobrego z tego nie wyjdzie. Tymczasem okazało się, że dla wielu bytomian książka stała się ważna. Do dziś otrzymuję dużo maili, wiele z nich jest bardzo wzruszających.

Pochylając się nad ogromem zniszczeń, odnalazła Pani także miejsca wyjątkowe i fascynujące.

Jest ich w Bytomiu naprawdę wiele, ale chyba największe wrażenie zrobiła na mnie elektrociepłownia Szombierki. Znałam jej historię, kubaturę obiektu, wiedziałam, że to ogromna przestrzeń, kiedy jednak stanęłam u jej progu, wszystkie opisy stały się bezużyteczne. Opuszczony kolos robi wrażenie, które trudno opisać. Miałam świetnego przewodnika, pana Edwarda, który pracował tu przed laty, jego opowieść była tak emocjonalna, że wszystko wokół ożywało.

Czy wróci pani do Bytomia?

Nie wiem, czy w ogóle opuściłam Bytom. Książka ukazała się pół roku temu i choć pracuję nad nowym tematem, to wciąż śledzę losy miasta, przyglądam się uważnie, co się dzieje m.in. z elektrociepłownią Szombierki. Niedawno Dobromir Kaźmierczak ogłosił spacer po bytomskim parku Koehlera śladami starych map, a ja od razu mam ochotę pakować plecak i wsiadać w pociąg.

Dziękuję za rozmowę.

Autorzy: Maria Sztuka
Fotografie: archiwum prywatne, Paweł Marynowski